Trishna, Trish, Trisunia.
Moje największe szczęście.
Nie potrafie nic napisać, nie potrafie sie uspokoić. Nie chce w to uwierzyć.
-------------Dodane 13.03------------------
Moja najukochańsza. Najbardziej moja ze wszystkich szczurów. Ona była moja, ja byłam jej.
Odeszła wczoraj... tak nagle. Jeszcze wieczorem dzień wcześniej miałam problem z zamknięciem jej w klatce, tak ganiała po pokoju. Nic nie wskazywało na to, że dobe później znajde ją zimną. Spała jak zwykle w koszyku, zwinięta w kłębek, przykryta polarkiem. Ale nie zerwała sie słysząc mój głos, nie domagała sie wypuszczenia i wzięcia na ręce. Jej już tam nie było...
Została ze mną kompletnie nie planowanie. Miała trafić do nowego domu, bo przecież miałam wtedy na głowie jej siostre - Bąble i gromadke jej dzieci. Trzykrotnie rezygnowano z przygarnięcia jej, raz nawet była już pod drzwiami nowego domu. Wtedy uznałam, że do trzech razy sztuka i została z nami. Bez problemu zaakceptowała dzieci Bąbli, z którymi zamieszkała, była ponad szczurze konflikty.
Wiele razy najadłam sie z nią strachu. Tu ugryziony palec, którego tamowanie zajęło ponad 2 godziny a szczur przez utrate krwi zaczynał lać sie przez ręce, tu zadławienie i siniejący szczur, który później przez 3 dni dochodził do siebie, dziura w boku, później operacja, łatwa, choć ryzykowna ze względu na możliwość słabej krzepliwości krwi.
Mogłam zrobić z nią wszystko. Wywracać na plecy, całować po brzuchu. Ufała mi na tyle, że mogłam 'upuszczać' ją gdy leżała na plecach a ona nic sobie z tego nie robiła. Wołana przybiegała, domagała sie kontaktu. Strzelała filmowe fochy. Po operacji dłuuugo musiałam ją przepraszać i przekupywać.
Chyba nadal nie wierze w to, że jej nie ma. Nie potrafie sie z tym pogodzić.




