zyberka rude najpiękniejsze na świecie i już w nowym domu
Początki bywają trudne.. Życie często tak się układa, że ten pierwszy raz jest często bolesny, wymagający, nieoszczędzający. Jednak efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Cieszy bardziej, przez to, że tyle poświęcenia od nas wymagał. Po tym pierwszym razie chcemy więcej i więcej. Przepadamy..
Tuńczyk była moim pierwszym psim tymczasem. Okupionym awanturą, łzami i wątpliwościami. Bardzo trudnym tymczasem, skrajnym pod każdym względem.
Niedziela, godziny po południowe, do gabinetu schroniskowego wnoszą psa, a właściwie szkielet powleczony skórą. Skrajnie wycieńczona, skrajnie wychudzona. W poniedziałek jesteśmy w drodze do domu, obdarowane kilogramami leków i kroplówek. Mój pierwszy psi tymczas, pięcioletnia jamniczka, skrajnie wychudzona, z zaawansowaną nosówką, czyż to nie jest kpina losu?
Przez pierwszy tydzień toczymy nieustającą walkę ze śmiercią. Wygrywamy bitwy ale wojna ciągle trwa. Maluch powoli nabiera psich kształtów, nosek może oddychać, temperatura spada. Jednak gdzieś, z tyłu głowy cały czas tli się myśl, że to nie koniec, że coś jeszcze się wydarzy. Po dwóch tygodniach wystąpiła neurologiczna postać nosówki. Drgawki, kłapanie zębami, utrata równowagi. Siedziałam, patrzyłam, płakałam i dzwoniłam do wetki żeby przyjechała maleństwo uśpić. Bo tak się nie da, co to za życie. Później przechodziło, kolejny telefon, tym razem informacja o odroczeniu wyroku. Byłam gotowa uśpić ją pięć razy w ciągu dwóch tygodni, chociaż gotowa to za dużo powiedziane. Za każdym razem miałam wątpliwości, dlatego Czarna Dama co chwilę była wołana na posterunek i odprawiana z kwitkiem.
Mama nazwała ją Tunią, dla mnie była Tuńczykiem, mało wykwintne imię ale pasowało wyjątkowo
Była z nami sześć tygodni, pokochaliśmy ją całym sercem.
Po świętach pojechałam do schronu, małą wzięłam ze sobą, miałam przeczucie. Nie chciałam zostawiać jej w domu. Intuicja to potężne zjawisko, przyjechała niemiecka rodzina. Adoptowali trzy psy, jednym z nich była Tuńczyk. Ja płakałam, oni płakali, wetka płakała. Wzięli mój adres, obiecali wysłać zdjęcia. Czekałam, długo czekałam... Po trzech tygodniach straciłam nadzieję.
Po 23 dniach dostałam list, z krótkim opisem i zdjęciami. Nawet mój ojciec się wzruszył. Przez ponad pół roku wymienialiśmy regularnie listy, ja dostawałam za każdym razem nowe zdjęcia. Mała po rehabilitacji i lekach wzmacniających odzyskała prawie pełną sprawność, biega, chodzi, skacze. Jestem tak ogromnie wdzięczna za wszystko co spowodowało, że Tuńczyk trafiła do mnie. Za to, że znalazła się tak wspaniała rodzina gotowa dać jej miłość i dom. Za to, że wygrałyśmy wojnę, której stawką było jej życie.
Wybaczcie obszerny opis ale nie dało się inaczej. Zdjęcia dodam jak dorobię się skanera