Włóczyłam się dziś po lesie i w najmniej oczekiwanym miejscu natrafiłam na karczowisko. Zawsze mnie zgrozą przejmują te miejsca, bardziej niż historie o duchach, a nawet ludzkie pola śmierci.
Ale tym razem skupiłam się na osobistych celach, rozejrzałam czy drwali (chociaż czy tą ekipę śmierci z piłami mechanicznymi można jeszcze nazywać drwalami ?) nie ma w pobliżu, nie było. A skoro tak czym prędzej, niczym najpospolitszy szabrownik, zaczęłam przerzucać kłody i gałęzie. Wybrałam bukowy pieniek z odnogą i duży olszynowy klin. Na koniec trafił się też wspaniały konar, ale tego już musiałam zostawić na następny raz bo bym się nie zabrała.
Blisko dziesięć kilometrów targałam swoje łupy do domu, ale dotarłam - na ostatnim oddechu (duchota dziś straszna i bezwietrznie).
Kiedy padłam na tapczan z zasłużoną butelką Gingersa ręce trzęsły mi się jak przy Parkinsonie … Niby nie takie ciężkie, a jednak.
Ale warto było, świtają już mi plany przemeblowania w dolnej klatce. Zaraz sprawdzę jak długo trzeba drzewo gotować i wrzucę je do kotła na przetwory (jej, jak jakaś czarownica

.... )
Hmm, olszyna może się nie zmieścić…
Konar po namyśle chyba sobie odpuszczę, chociaż żal. Ale nie mam tak dużego garnka. Przed końcem tygodnia (czyli przed końcem urlopu) muszę to wszystko zrobić (czeka mnie jeszcze generalne sprzątanie), bo później już się nie zbiorę.
Jeśli chodzi o poczynania pociech z ostatnich 24 h to dają się ująć jednym słowem: złodziejstwo. Wczoraj wieczorem Dżuma na komodzie znalazł i przywłaszczył sobie ciastko. Szczęściem ciastko było mysie więc ze spokojnym sumieniem mogłam uwiecznić całą akcję:

(czyżby jakieś okruszki ?)
A dziś ten sam Dżuma zakosztował w moim osobistym chłodniku. Wkrótce dołączył do niego Herman i we dwójkę przyssali się do miski. Tylko o ile Dżuma zadowolił się piciem, Herman dosyć szybko przeszedł do wybierania łapencjami swoich ulubionych buraczków i rzodkiewek (pewnie doszły go słuchy, że na pewnym forum poddaje się w wątpliwość jego kreatywność

):
Nawet ładnie im w fiolecie.