już już
chociaż ...nie
będzie od początku (prześladuje mnie jedna wątpliwość i chcę ją dobrze wyłuszczyć)
(edit: to wyłuszczyłam

, niecierpliwi niech może od razu zjadą na sam dół

)
Czarnoty
Raba, mój pierwszy długowieczny kot
(przepraszam za jakość zdjęć, cyknięte cyfrówką stare fotografie)
(były i przed nim i po nim inne, ale koty podwórkowe nie żyją długo, koty podwórkowe nie umierają też, znikają któregoś dnia – jak do tego wcześniej przyzwyczaiły na dzień, dwa, na tydzień, żeby pojawić się zmizerniałe lub z błyskiem w źrenicy oka, ale nadchdzi jeden dzień, który uczyni próżnym dalsze czekanie; nie pojawią się już więcej; przez te wszystkie lata pogrzebałam tylko jednego kota)
Podwórkowo-domowy Raba, później z własnego wyboru – podwórkowy, ale zawsze miał swoje miseczki w pokoju, co moim dziadkom nie mieściło się w głowie.
Co pamiętam z założyciela rodu kociego ? Mniej niż bym chciała. Byłam mała, uczyłam go sztuczek: przeskakiwania z pufy na pufę przez obręcze i ponad batutą (czyli kijkiem) jak nieco większe kotowate widziane w cyrku. Wyprosiłam mu miejsce w mieszkaniu, ale jego ciągnęło na dwór, tam gdzie mieszkały inne koty, nie „moje”, i w końcu stałam się częstrzym bywalcem na ich włościach niż Raba – domu swojego dzieciństwa. Przez całe życie borykał się z nosówką. Był z nami około 5 lat. Niestety „długowieczność” kotów podwórkowych to tylko tyle.
Potem była przerwa, a właściwie nie, potem był okres efemeryd...
Kolejną czarnotą, była Furia, spokojna i mądra kocica, towarzyszka tułaczek.

Z Furią spędziłam milenijny sylwester, w szopie na strychu, na sianie i zakurzonych deskach, o świeczce, która nie starczyła ani do północy. Żadnego innego tak nie wspominam.
Potem nastał ów rok 2000, w Wielkanoc Furia powiła 3 kociaki, jednym z nich był Azeradel, kot-mit
Azeradel pomógł Furii dostosować się do nowego miejsca, kiedy przemiął pewien świat. Zamiast mnóstwa szop, chlewików i wielkiego ogrodu – ogródki działkowe, altanka na własność i tyle terytorium ile sobie zagarnęli: Furia objęła władaniem kilka sąsiednich altanek, czy raczej ich poddaszy. Tak się bałam przy tych przenosinach, że się nie dostosuje, ale dobrze się tam czuła, przynosiłam im ciepłe jedzenie, w zimie kładliśmy się we trójkę na tapczanie i nawzajem grzali: ja przykryta Furią na klacie, Azeradlem na brzuchu.

Fur dostawała tabletki (nie byłam wtedy jeszcze przekonana do sterylizacji), mocno się po nich roztyła, ale też stała wielce majestatyczną kocicą
Azeradel był wiecznym wędrowcem, kiedy byli we dwójkę, jeszcze nie, ale potem …
Furia przeżyła tam dwa lata, zanim zniknęła na zawsze. Zniknęła.
Wtedy zaczęły się eskapady Azeradla, ileż razy przemierzałam działki nawołując i myśląc, że straciłam go na zawsze. Wracał po tygodniu, po dwóch, w końcu liczyło się nie dni jego nieobecności, lecz te w których zechciał dzielić się swoim towarzystwem.
Potrafiło go nie być miesiącami. Raz mięło chyba pół roku. Pół roku bez kota.
Aż pewnego razu nastąpiły dwa zwariowane kocie dni. W przeddzień moja mama znalazła kociego podrostka na ulicy – Bazyl jak nic. Spędziłam z Bazylem dzień i zamknęłam na noc w altanie, zacegłowałam wachadłowe drzwiczki. Rano zbliżając się do furtki ujrzałam: z prawej strony wybiegającego z krzaków jakiegoś szarego smyka, z lewej szedł mi naprzeciw – Azeradel.
Kiedy otworzyłam drzwi wyszedł Bazyl i przeraził się obu. Przez dwa dni funkcjonowali w tym dziwnym stadle: duży, mniejszy i najmniejszy. Azeradel prychał na dzieciaki, ale był pewny swego na długo nie odwiedzanym terytorium, Bazyl w wielkiej panice przed żywiołowym malcem, malec – Cyrus, twardo przekonany, że tu będzie jego dom.
Dwa dni później Bazyl uciekł, nie wytrzymując presji, nie udało mi się go odnaleźć.
Zostali Cyrus i Azeradel:
Mój wędrowiec miał zwichniętą łapę, dał sobie kilka miesięcy na rekonwalescencję, przed kolejną długą eskapadą.
Cyrusa pierwsze wejście na scenę nie było zmyłą, okazał się wesołym, niefrasobliwym kotem, nie był czarny jak poprzednicy ale był moim Słonecznikiem, Cyrkiem:

Wiele wieczorów z nim spędziłam, chodząc po zmroku po ogródkach i wołając Azeradla.
Przyszedł jednak dzień, że w nawoływanich zaczęło rozbrzmiewać też jego imię...
Nie było kotów i nie chciałam następnych. Wolnść zabierała je zbyt szybko.
Zdarzyło się jednak, że odwiedzałam koleżankę w Poznaniu, ta powitała mnie ... czarnym kociakiem. Cóż było robić ?
Scrabo
Czarna i lśniąca, wydawała się wiecznym podlotkiem, nimfą, którą interesowała tylko wspinaczka na płoty, drzewa, przynoszenie do altany wszelakich napotkanych żyjątek. Ach te ważki powbijane w dywan, te porozdzierane ptaszki i żabie udka ... !
Lubiła rzeczy drgające, szkliste i śmiertelne.
To tego lata Azeradel powrócił po raz ostatni. Grzał się w słońcu pod drzewem na osiedlu, ta sama czerń, kępka bieli na gardle, to samo spojrzenie. Brakowało tylko jednej nogi, tej kontuzjowanej kiedyś. Kiedy go zabierałam z tej murawy ugryzł mnie, ale potem pamiętał. Odnalazłam go doświadczonym przez życie, ale też nadzwyczaj dostojnym, budzącym szacunek.
Pozostał dwa dni i przepadł, tym razem na zawsze.
Wydawało się, że Scarbo tylko zabawy w głowie, ale dorastała, była przepiękna, gładka, lśniąca, o delikatnej muskulaturze. Byłam już umówiona na sterylkę, kiedy przypałętała się jakaś jelitówka, na wizycie lekarz zdecydował zabezpieczyć ją na ten czas tabletką. Lecz coś się niestety nie udało - na świat przyszło 5 kociąt. Jednemu znalazłam domek. Reszta została z mamą. Scarbo i macierzyństwo ! Jeszcze dodało jej urody, owszem - była lśnieniem nie kotem, ale jej samej nie odpowiadało. W miarę jak kotki rosły, zaczęła ich strasznie nie tolerować, nie chciała żeby się do niej zbliżały, odganiała je i uciekała sycząc. Wieczna hipska, znikała na coraz dłużej, któregoś dnia nie wróciła już.
Dzieciaki choć miały schronienie, jedzenie i opiekę też powoli znajdowały własne drogi. Tak chciałabym wierzyć... trzy kotki znikły w ciągu jednego lata
Został jedyny samczyk z tej gromadki - Dul, Dulczyk – kot-piesek, niekoniecznie przylepa, ale żaden inny tak nie chodził przy nodze, nie siadał tak naprzeciwko w wyczekującej pozie „chodźmy na przechadzkę” :

Liczyłam na jego wierne trwanie.
W drugim roku zachorował, zabrałam go na kilka dni do bloku i szybko zdrowiał, ale też jeden mały pokój to nie było miejsce dla niego, szalał szukając wyjścia. Wrócił an działkę i nie wiem czy musiał się wyszumieć po niewoli czy po prostu oddechnąć pełną piersią – zniknął. Wrócił wieczorem po tygodniu w opłakanym stanie, nazajutrz poszliśmy po pomoc, ale już nie udało się mu jej udzielić. Przez te wszystkie lata Dul był jedynym kotem, którego pogrzebałam.
Wiem, że wolność to niesłychane marnotrawstwo istnień. Między takimi kotami wyrosłam, chodzącymi własnymi drogami, które w pewnym momencie gubiły się w gąszczach i nigdy nie było wiadomo, czy ten który w nich zniknął wyłoni się czy nie. Mam nadzieję, że chociaż w zamian żyli pełnią życia. Starałam się zapewnić im tyle ile mogłam, choć fakt ten niekoniecznie uwalnia od poczucia winy. Przytoczę garść notatek z dni kiedy Azeradel wrócił po raz ostatni, dwa dni bardzo intensywnego odczuwania
Rozpozałam go w starym, zniszczonym przez życie kocie – ale wrócił !
Azeradel to głębina, której nigdy nie spenetrowałam do końca. Scarbo przy nim fircyk, fircyk z charakterem, być może, ale jest aż nadto wyraźna. Azeradel jest mitem i nawet w konfrontacji z rzeczywistością zwycięża. Jest w ruinie, ale nie budzi litości. Jest pewny swojej przeszłości i obojętny na przyszłość, liczy się słońce na sierści i chwila.
Nie wiem skąd przyszedł i dokąd pójdzie. Być może widzę go po raz ostatni.
Dziś głaszcząc Azeradla na kolanach patrzyłam na powtykane w dywan ważki Scarbo. Nie wiedziałam, że jest ich aż tyle, musiała przywlec w ostatnich dniach. Spłaszczone, zrywające się do lotu, popsute.
Scarbo czaiła się pod krzesłem, w jej oczach wszystie wyrzuty świata.
I to podejrzenie, którego być może już nigdy się nie pozbędę: czy to rzeczywiście Azeradel ?
W wielkanocny poranek 2000 roku nieśliśmy z Adamem do kryjówki Furii dwa nowonarodzone kotki, które zostawiła w trawie: Adam czarno-białego, ja – czarnego.
Tak jak nie wiem czy to właśnie Azeradla oddałam wtedy językowi Furii i życu, ani czy tamten kot przeżył, tak nigdy nie poznam sensu i wyniku tego powtórnego przygarnięcia.
Być może wrócił na swoją ścieżkę, z której tak żadko schodził, ale być może ta ścieżka już się kończyła.
Oceniając rzecz obiektywnie jest bez szans, ale to przecież Azeradel. Azeradel, który nie miał początku i który nie będzie miał końca. O istnieniu tak wątpliwym że nie ima się go teoria prawdopodobieństwa.
Trzy razy zabierałam go na działkę, trzy razy odchodził. Wszystko nieprawda. Ja mogę zamykać oczy i marzyć o wiecznym Azeradlu. Ja mogę karmić się mitem, bo to on wziął na siebie rzeczywistość.
Moja rzeczywistość płynęła czczo. Ale działka była zbyt niebezpiecznym miejscem dla kotów, a w mieszkaniu trzymać ich nie mogłam. Minęło trochę czasu - Herman. Miał być namiastką kota, ale szybko ten durny pomysł przeszacował.
Dalsza historia w większości toczyła się już tutaj.
I dopiero Truda, zaczepiła następne oczko na łańcuch pokoleń moich ukochanych czarnot. Było to tak naturalne: czarny zabłąkany kot, nareszcie odpowiednie warunki – musi być Następcą. Ale teraz miało być inaczej, jest i mieszkanie i skrawek ziemi, musi być inaczej !
...
Była tak krótko lecz zdziałała sporo: odświeżyła mi w palcach pamięć o kocie, delikatnym preludium swojej melancholii przygotowała na nadejście łotorstwa w czystej postaci – Gudrun (bo Gudrun jest potworem. Prawdziwym, pełnokrwistym, na zabój cudownym potworem !), w szczupakowie - pogodziła ostatecznie Misia i Witalisa
… i odeszła
Smukła panienko, mam nadzieję, że przez te cztery miesiące byłaś szczęśliwa. Dziękuję Ci za ten nowy początek.
Gudrun. Jest oczywiście światem samym w sobie, ale samotność jej nie służy. Tu jeszcze z Trudą:
I tak dochodzimy do przedostatniej soboty.
W pysze swojej jechałam po Vlada wielkiego i czarnego jak smoła.
hm...
nic a nic nie mają nade mną władania białe koty – ktoś lub coś postanwił to zmienić
hm...
Co więcej imię Vlad nijak nie chciało do niej przylgnąć (choć się przykładałam), przez kilka dni żadne inne imię również

zaczęłam się już obawiać, że przez tę biel (nigdy nie miałam ani nie planwałam mieć białych kotów) ta kicia nie wpisze się w koci ród...
Dziś to jest Greta i ma już swoją poduszkę
