Nie mam pojęcia co się stało. Operacja była ciężka, guz był mocno ukrwiony i stanowił 1/6 masy pacjentki, ale odebrałam Trufelkę wybudzoną, mocno kołowatą, ale kontaktującą. W domu zawinęłam ją w polarki, podetknęłam termofor, żeby się nie wychłodziła i myślałam, że odsypia. Nie odstępowałam jej na krok i szykowałam się na zarwaną noc, żeby jej pilnować. Nagle zaczęła mieć problemy z oddychaniem. Wyciągnęłam ją i próbowałam obudzić, ale nie reagowała. W ciągu kilkunastu sekund przestała oddychać. Próbowałam reanimować
(kocham to forum za opis pierwszej pomocy, którego nauczyłam się na pamięć i miałam okazję wypróbować już 2 razy, niestety) póki czułam serduszko i jeszcze długo, długo potem. Nie mogłam przestać, chociaż wiedziałam, że to już bez sensu.
Za każdym razem czuję, że serce wycieka mi przez pięty i już nie wraca w całości. I za każdym razem myślę, że drugiego razu nie przeżyję. A potem pojawia się kolejna bida i wiem, że jej nie zostawię.
Ostatniego wieczora przed operacją Trufelka siedziała w sputniku, najedzona kaszką ryżową po czubki uszu i nagle zaczęła pulsować oczkami. Chwilę delektowałam się widokiem, a potem poleciałam po aparat.

Białuchy gruchają coraz mniej, Misiulek jest już prawie zdrowy, Beziutka jest dziwnie osłabiona i ma ostry nawrót grzybicy. Dostała jakiś inny niż poprzednio, silniejszy lek.
Blondyś mieszka ze stadkiem, chociaż jeszcze czasem ktoś się awanturuje, a sama delikwentka zarobiła anonimowego dziaba w pyszczek. Najczęściej tłucze Miśka, ale potem śpi z nim w hamaczku. A ja pierwszy raz od miliona lat mam jedną klatkę do sprzątania.