Eve, nieprędko, i foty, i mój powrót. Spodziewaj się mnie wtedy, kiedy u nas na ciepełko już nie będzie można liczyć. Najbardziej, to ja tęsknię, i nawet miejscowe kocie futro nie może mi zastąpić moich potworów.
Uni, dzięki!
Palmyra już zdrowa, ostatnio rozmawiała ze mną na Skypie.

Małe Białe na oczko nie widzi i już wzroku nie odzyska, ale krwiak się wchłonął i zabieg nie będzie potrzebny! Misiolek poleguje i leniuchuje, jak zawsze. Bagisia nadal nie dorosła.

Pan Mąż dogaduje się z dzieciakami rewelacyjnie i wydaje się znajdować w tym dużą przyjemność, do czego się nie przyznawał za często, kiedy mychole były moim obowiązkiem.
W sobotę Pan Mąż przywiózł dwie nowe pchełki. Wcześniej zarzekał się, że połączy stadko bez problemu, i w ogóle, to on nie wie, czemu przy każdym łączeniu chodzę niemal chora z napięcia. Po wczoraj chyba już wie... Relacjonował mi, łamiącym się głosem, że "ta sadystka" Palmyra wywracała dzieciaczki, a one tak przeraźliwie piszczały, a Bagi jest chodzącą szczotką do kominów (gdyby miała mniej sztywne futerko, mogłaby pretendować do tytułu miotełki do kurzu). Oczywiście, nikomu nic się nie stało, tylko z mojego męża czasem taki wrażliwiec wychodzi. Szczególnie, kiedy mały dumbo-futerałek rozpaczliwie wzywa pomocy.

Znając realia proponowałam, żeby dla własnego spokoju zaczął łączenie od Miśka i Małej Białej, ale sam zdecydował się od razu wskoczyć na głęboką wodę... Jednak wczoraj jeszcze raz wysłuchał, tym razem z ogromną uwagą, jak połączyć dzieciaki w miarę bezboleśnie, chociaż powoli.
A ja moich nowych dzieci jeszcze nie widziałam, bo mężydło zepsuło swoją wypasioną komórę i nie ma czym zdjęć robić.