Filmiku coś urodzić nie mogę, ale będzie on na pewno, tym bardziej że muszę takowy wykonać na jakieś dziwaczne zaliczenie (szkoda tylko, że nikt się mnie nie zapytał, czy umiem i mam czym kręcić filmiki

)
No, ale cóż. Mus to mus
A tymczasem, pochwalę się moimi najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie mordowania szczurów... :/
W poniedziałek dziewczynki skutecznie zadbały o mój zasiedziały tyłek i zmusiły mnie do małego joggingu.
Około 1 w nocy dostałam weny twórczej i zaczęłam składać porozrzucane wcześniej po całym pokoju szmaty (znowu odpadła mi dykta z tyłu szafy, stąd dziewczynki radośnie wniknęły w czeluści przybytku ubraniowego i pozjadały co tam jeszcze zostało z moich ciuchów). Musiałam więc te tony badziewia poukładać NA szafie (ale i tak Dziabaducha nauczyła się wchodzić i tam podjadać niedobitki). Szafa została naprawiona, więc postanowiłam trochę sobie posprzątać. Jako że byłam już średnio przytomna, zapomniałam że matolice się włóczą gdzieś po podłodze. Upchnęłam ostatnią partię "ażurowych" spódniczek i z werwą zamknęłam drzwiczki. Zamykam raz i drugi, ale jakoś ... tak się nie chce domknąć. Pewnie coś spadło... Patrzę, a tam Mushishi..
O mało nie umarłam (przez te ponad 5 lat nigdy nie nadepnęłam ani nie usiadłam na szczurze!) a tutaj o mało nie zmiażdżyłam
łysoła . Chwyciłam ją w ręce, a ona przelewa mi się przez palce, oczka półprzytomne, oddech fatalny i serce przyśpieszone x 10.
"Zabiłam ją, zabiłam ją" - tylko to miałam w głowie w tej chwili....
Rzucam się do kompa, żeby sprawidzć autobus nocny, albo jakieś taxi do lecznicy całodobowej.Oczywiście internet nie działa! Szlag! Szukam transportera, transporter u Rajuny ! Przypomniałam sobie że drugi jest w przedpokoju, więc zrobiłam rozpirz dokumentny, aby się do niego dokopać i lecę po Musiszola, który cały nieprzytomny gdzieś tam się telepie po podłodze.
I tak oto uskuteczniałam biegi przełajowe (5 przytanków) , około 1:30 już tam byłam, ale to było najdłuższe pół godziny w moim życiu.
Nawet nie sprawdzałam co się dzieje w transporterku, bo zwyczajnie się bałam...
Dotarłam na Chłopską (z wrażenia jeszcze pomyliłam ulice oczywiście) i obudziłam panią wet M. Chmielarz (a straszliwie się obawiałam, że spotkam tam dr Gawora, którego niechybnie bym zamordowała, @#$@$#%^ jakich mało), ale ona jest bardzo sympatyczna i polecam z całego serca !
W międzyczasie Mushishi w miarę oprzytomniała, ale znów dla odmiany wychłodziła się trochę.
Dostała zastrzyki przeciwwstrząsowe (coś co podaje się zwierzakom po wypadkach--- z wrażenia zapomniałam zapytać), została wymacana na 10 stronę i zdiagnozowana jako " w szoku" (no-to byłyśmy obie). Za to bardzo nie podobały się jej zastrzyki. Wetka trochę nas uspokoiła, że już nic nie powinno się dziać i powróciłyśmy sprintem
do domu... a tam Muszol już "ozdrowiał", zaczęła chodzić chwiejnie bo chwiejnie, ale całkiem zbornie. Pierwsze za czym zatęskniła to miska, bo od razu się tam władowała i zaczęła pochłaniać.... Nie powiem, kamień spadł mi z serca... Ale adrenalinka była "przednia", oby więcej takich atrakcji nocnych czy dziennych nie było..