kolejne 'rewelacje' u nas... jestem zła, że kastrowałam Aresa, tak się nacierpi..
dzisiaj była kontrola. pani wet powiedziała, że grzebał w rance i wyjął jednego szwa i że założy mu kołnierz.
najpierw trzeba było podać leki, 2 zastrzyki...no i już się zaczęło.
Ares się wyrywał, wrzeszczał, ugryzł wetkę, więc zawinęła go w ręcznik, jakoś się udało.
no i akcja pod tytułem 'kołnierz'.... trzymałam Aresa, a wetka zakładała kołnierz.... boże jaki był wrzask, ugryzł wetkę, mnie, podrapał... zaczął skakać jak głupi do góry. wskoczył do transportera. trzeba było mu podać lekką narkozę, dzięki czemu udało się założyć kołnierz.
na początku leżał sobie w tym kołnierzyku... wetka powiedziała, że jak będzie skakać, to mam się nie przejmować, bo to normalna reakcja na kołnierz. wsadziła go do transportera i się zaczęło.. Ares zaczął się rzucać po całym transporterze, tak strasznie, że nagle z nosa poszedł mu strumień krwi. więc szybka akcja - wyjmowanie rzucającego się Ares z transportera.. udało się. ze ściągnięciem kołnierza było gorzej, bo się rzucał, krew ciekła, on się wyrywał. na szczęście po chwili udało się zdjąć kołnierz, krwawienie ustało, Ares się uspokoił... dał sobie obejrzeć nosek, pyszczek, zdezynfekować.
nie ma kołnierza, nie ma ułatwienia - 4 doby bez snu mnie czekają. wetka kazała smarować Dermatolem, żeby go zniechęciło do lizania ranek, bo gorzkie, no i szybciej sie na tym goi troszkę.
na szczęście Ares już w drodze do domu się uspokoił, miziałam go, spał. jadł w domku gerberka, dałam mu glukozę, wychodzi do mnie, daje miziać, liże rękę.
dość wrażeń jak na dzisiaj...
