Jest dobrze. Herman się wybudził, wykonał umówione gesty, które potwierdziły, że to on - we własnej osobie - jedyny i niepowtarzalny, a teraz dalej odpoczywa w szmatkach. Można już chyba przyjąć, że najtrudniejsze chwile już za nim.
Kciuki zadziałały i dziękuję Wam za nie i wszystkie życzliwe słowa
O 11 dotarliśmy do weterynarza. W karcie w rubryce personalia pacjenta wpisano: Hermanka, bo lekarzowi imię Herman wydało się dziwaczne (kiedy poszłam na ustępstwo mówiąc, że może sobie napisać Hermana jeśli go to uspokoi, to on jeszcze od siebie "k" dorzucił i ze szczura zrobił mi Hermankę ! ).
Asystentka zmierzyła HERMANOWI (

) temperaturę, miał 37 z czymś – mało, mimo butelki z wodą musiał wyziębić się przez drogę (ta zajęła nam ponad 3 godz.). Lekarz go osłuchał, ale wiele ponad wystraszone jego serce chyba nie usłyszał, bo powiedział tylko, że jest bardzo zdenerwowany (ba!). I podano zastrzyk. Pozwolono mi jeszcze położyć Hermana do transportera i zabrano transporter.
Miałam wrócić po 2 godz., byłam po 1,5, bo przecież nie mogłam wytrzymać. Lekarza operującego już nie było, ale dwoje innych pozostających na dyżurze było na bieżąco.
Herman jeszcze w narkozie, lekarz stwierdził z zadowoleniem, że „zaczął już ruszać wąsikami”, stan stabilny, ale był pod obserwacją, ponieważ podczas zabiegu pojawiły się jakieś problemy oddechowe (przestał im oddychać !).
Nie było akurat innych pacjentów więc obserwowaliśmy jeszcze jakiś czas wyciągnięte Hermaństwo. Wyglądało żałośnie, oczy wytrzeszczone, nieruchome (przydały się moje krople do oczu), boczek - jak to boczek po operacji. Pierwsze wrażenie - umrzyk, ale lekarz wskazał mi z uśmiechem na unoszące się bardzo lekko boki.
Poinstruowano mnie żeby co 20 min. podnosić Hermana zanim się całkiem nie wybudzi, poruszać nim, nie dać leżeć w letargu. Wysępiłam też strzykawki insulinówki, bo tutejsi lekarze ostatnio Dżuma kłuli mi takimi grubymi jak dla psów. (Przy tej okazji wypłynął temat Dżuma, z którym ostatnio znów są przeboje, ale to temat na odrębną opowieść.)
W końcu wyposażonych w butelkę nowej, ciepłej wody wypuszczono nas do domu. Zdążyliśmy na pociąg 13.30 i po 15 byliśmy na miejscu. W pociągu Herman się nie ruszał, nawet kiedy go podnosiłam jak przykazano (choć inaczej niż w zaleceniu – przecież nie będę go łapać za skórę na karku, kiedy tuż poniżej na boku jest świeża rana !, nawet zdrowego nigdy tak nie łapię) był nadal bezwładny. Kiedy miałam wątpliwości czy oddycha, zakraplałam mu oczy, wtedy nieomylnie mrugał powiekami. Poza tym był nieobecny. Pod koniec drogi kilka razy wierzgnął nogą.
Za to, kiedy tylko znaleźliśmy się za progiem domu, zaczął już wierzgać całkiem energicznie, aż wybudził się na tyle, że usiadł … i zaczął myć pyszczek ! Elegancik mój niepowtarzalny

. Potem zlizywał z apetytem nutri z palca, a wymościwszy sobie jamę w szmatkach znów zniknął mi z pola widzenia. Jeszcze przez chwilę szmatki się ruszały, więc pewnie dalej się mył (

), a potem opadł z sił i zasnął.
Jakiś czas potem wylazł sam napić się wody (chodzi już całkiem dobrze) i zjeść jeszcze trochę nutri ze spodka i znowu się zakopał po uszy.
Tak się cieszyłam, że miałam ochotę iść wytarzać się w śniegu ! Ale nie, trzeba go nadal doglądać, no i zaspokoić roszczenia pozostałej piątki szczupaków. Pod naszą nieobecnść w klatce utworzyły się bojówki wolnościowe
Jeszcze tylko jednej rzeczy chciałoby się na zwięczenie dnia – aby Herman dał pokój szwom i pozwolił sobie spokojnie wydobrzeć.
Ale i tak jestem z niego dumna. I szczęśliwa.