Często wieczorami pracuję w domu. Maluchy zajmują się szczurzymi sprawami, czasem zajrzą ze mną w papiery, ale generalnie nie przeszkadzają. Natomiast babeczki udają, że nie słyszą moich wykładów o godności w pewnym wieku i co rusz trzeba je ściągać, a to z biurka, a to ze stołu, skąd kradną papiery, przeganiać, bo znowu patroszą kanapę, odczepiać dyndające z firanek. Tylko czekać, kiedy odkryją drogę na żyrandol.
Ostatnio Gadzinka uparła się, że ona musi na stół, żeby buszować w moich papierzyskach. W końcu wysunęłam stół na środek pokoju, sama usiadłam na stołeczku, żeby nie mogla mnie dosięgnąć. Zanurzyłam się w pracy, gdy nagle nad ramieniem śmignęła mi niemal półkilowa, futrzana kula armatnia, wykonała niekontrolowany ślizg na foliowej koszulce na dokumenty i szczęśliwie wyhamowała w kubku pełnym herbaty. Szczęśliwie, bo herbata zdążyła przestygnąć i była ledwo ciepła. Za to mniej szczęśliwe były papierzyska, laptop, stół i podłoga tonące w nagłym tsunami herbaty.
Moja bombarda słodka musiała wziąć solidny rozbieg z kanapy.
Za to Palmyra, za przykładem starszych koleżanek, odkryła uroki wypraw łupieżczych, w czasie których z koszyczka na półce można kraść ulotki i gazety. Wybrała sobie menu lokalnego chińczyka i chciała pociągnąć je do magazynu za kanapą. Jednak ulotka była spora i przebierające przednie łapki stały na niej, a mała nie mogła ruszyć z miejsca. Zamiast chwycić bliżej brzegu, Palmyrka wzięła się na sposób, podwinęła przednie łapeczki, a na tylnych, niczym triumfujący kangur, pokicała za kanapę, nie zrażona salwą śmiechu z mojej strony. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby uspokoić się na tyle, żeby podmienić jej zdobycz pełną farby drukarskiej na chusteczkę.