Hopla, żyjemy!
Koope lat. Muszę ponadrabiać. Obowiązkowo.
Burzliwy czas za nami, nastał błogi spokój - mamy swój nowy kąt, ciepły, bezpieczny. Jesteśmy znów w czwórkę, choć w piątkę byłoby nam lepiej - Kajtkowi nie dane było zakorzenić się u boku Sznycla i Kostka, ale po kolei.
Wszystko zaczęło się wówczas, gdy za lepszym bytem wywiało mnie rwać truskawki na niepolskich plantacjach. Gdzie kontakt ze światem głównie smsowy i to tylko gdy się wlazło na jakiś pagórek, wiadomo - po zasięg.
Z relacji jedynego wtedy gospodarza domu wynikało, że u Sznycla pod pyszczkiem coś się pojawia. Okazało się, że to ropień. Strasznie długo i niebywale pomału rósł. Wiadomo było co trzeba z tym zrobić, że gdy pęknie to trzeba oczyścić, trzeba zadbać, najlepiej do weta, itd. Ponoć nie było czasu, ale dzwonił, zaczerpnął konsultacji i sam próbował coś zdziałać.
Tak namiętnie działał, że wdało się zakażenie. Ponoć słaniającego się ogona w ostatniej chwili zabrał do weta, który też nie miał dobrych wieści. Wprost poinformował nas, że jego stan jest poważny, bez zabiegu nie da rady, a bacząc na Sznycla wiek (?!) marne są szanse na powodzenie, bo zwyczajnie może się już nie wybudzić... Mieliśmy wybrać - czy ulżyć mu w bólu od razu, czy szykować się na zabieg, którego prawdopodobnie i tak nie przeżyje.
I gdybym się nie uparła... wolę nie myśleć.
Gdy wróciłam do PL Sznyclu był kilka dni po operacji, miał założone szwy i mieszkał w ciasnym transporterze, co było celowym zabezpieczeniem rany przed otwarciem. Faszerowany antybiotykami, środkami przeciwbólowymi... ale z dnia na dzień był bardziej żywy, przybywało mu energii. Jedynym powikłaniem jest biały nalot na oczku, którego nie udało się usunąć. Regularne wizyty u doktora, z początku niemalże codzienne... pochłonęło nam to troszkę budżetu, ale było warto. W tym samym czasie, gdy Kostek został sam w wielkiej klatce zaczął się niemiłosiernie czochrać. Drapał się tak bardzo, że kilka dni później miał setki małych, krwawiących strupków na grzbiecie. Do tej pory nie mogę się nadziwić, skąd to świństwo się wzięło (wyleczyliśmy Kostka iwermektyną, co świadczyłoby o pasożytach). W tym czasie Kajtek, nasz mały bidula był ciągle sam. Ze Sznyclem zero kontaktów bo mógłby zrobić mu krzywdę. Z Kostkiem też zero, żeby mu w spadku Kostek wszołów nie oddał.
Do tego doszła przeprowadzka - co znów stanowiło nie lada problem. Doszliśmy do wniosku, że Kajtek za długo jest sam. Dokonaliśmy cudu uświadamiając go, że ręka ludzka nie zrobi mu krzywdy, ale nic nie wskazywało na to, że wreszcie zostanie członkiem stada...
Został, niestety nie naszego. Oddaliśmy go osobie, która szukała towarzysza dla pewnego osamotnionego młodziaka. U nas Kajtek czekałby jeszcze x czasu...
Długo trwało leczenie Sznycla, długo pozbywaliśmy się nieproszonych gości w sierści Kostka. Ale cóż to była za radość, gdy znów zamieszkali w jednej klatce! Szał, euforia, och i ach. Jak dwaj tacy gó***, co to wymarzoną zabawkę dostali. Piękna sprawa.
Reasumując - za nami trudny czas, ale najgorsze mamy już chyba za sobą. Mam nadzieję. Zdążyłam przywiązać się do Kajtka, z jednej strony żałuję, że na własne życzenie nie ma go z nami, z drugiej jednak wiem, że wtedy to była słuszna decyzja.
Dwójka dzielnych pozdrawia! (:
![Obrazek](http://imageshack.us/a/img571/3451/tfj8.jpg)