Wirus kicha mimo dwóch zastrzyków z enro. Mikrob jeszcze zdarzy się, że kichnie, ale lepiej. Za jakieś dwie godziny idziemy w trójkę na kliniki. Mikrob na kontrolę, Wirus ... no :/
Martwi mnie on, zdrowieć pieron nie chce.
Żeby tak się oderwać od tematów chorobowych, zdecydowałam powspominać i poprzedstawiać jeszcze.
Pierwszym zwierzakiem, jakiego pamiętam, był Kot. Konkretniej, Kotka. Muszę przyznać, że do dziś żadnego zwierzaka nie kochałam tak jak jej.
Zwierzak nazywał się Kasia (to nie moja wina, brat ją tak nazwał

Ja miałam wtedy 4 lata...), chociaż większość jej życia tytułowałam ją Kaśkot. To był kot niezwykły - rozumiała bardzo wiele, miała ogrom cierpliwości (nie bez przyczyny bracia nazywali mnie Elmirką, jak byłam mała...

) - nigdy nie drapała, a jak miała mnie dość, to chowała pazury i boksowała jak małego kociaka. Przywiązana ogromnie, przeżyła powódź na balkonie (nas nie było w domu, jak zalało nam dom :/). A gdy rodzice wrócili, przebiegła cały dom i szalała, bo nie znalazła dzieci.
Niestety zdjęć wiele się nie uchowało.

(znowu bracia...

)
W międzyczasie przewinęło sie kilka chomików. Kaśkot zrobiła dwa zamachy, na pierwszego z naszych chomików. Trafiła na godnego przeciwnika - jako, że wszystkie były dżungarskimi, a ten na dodatek był okropnie zdziczały... Chomik na nią nasyczał, szczerzył zęby, kot sam się wystraszył

. Na dodatek potem, sądząc, że go chwyciła (brat wpadł, kiedy kot siedział w terrarium), pognaliśmy za nią przez cały dom... Skutecznie się oduczyła i nigdy więcej nie probowała skonsumować żadnego zwierzaka domowego. W przeciwieństwie do dzikich. Regularnie przynosiła nam myszy... ^^" Pod koniec życia upatrzyła sobie mnie. Jako, że zdążyłam wyrosnąć z męczenia "kotecka", kochała mnie całym kocim serduszkiem. I przynosiła mi o trzeciej w nocy żywe jeszcze myszy, zabijając je już w moim pokoju i kładąc u moich stóp o_O'. Nie było to najmilsze okazywanie oddania, jakie mogłabym sobie wyobrazić (zwłaszcza, że myślałam, że to chomika mi zagryzła na początku - ciemno było

), niemniej było w tym coś... specyficznie wzruszającego.
Największego focha zaliczyła, kiedy w domu pojawił się inny zwierzak, niż gryzoń.


Przez tydzień nie pojawiała się w domu. W końcu jednak postanowiła to okropne stworzenie tolerować.
Stworzenie jest, jak widać, labradorem. Ma na imię Tina i dołączyło do nas bodajże w 2005 roku.
Psiak pochodzi z hodowli, która obecnie nie może już hodować labków. Była bez rodowodu, ale rzekomo po rodowodowych rodzicach. Możliwe - niestety hodowla słusznie została zamknięta. Tin ma dysplazję.
Czas mijał. Kaśkot zaczął nawet przyzwyczajać się do biszkoptowego potwora. Kilka razy dał po nosie, ale po za tym nawet się o niego łasił. Warunek był - pies wtedy nie może się ruszać

. Kiedy Tina dostawała jedzenie, pierwszeństwo miał kot - siadała sobie przy misce, zjadała ze dwa kawałki, odchodziła - i wtedy dopiero pies... Później Tina - ostrooooożnie - zaczęła próbować.
Zdjęcie, jak jedzą z jednej miski, niestety gdzieś zaginęło ^^".
W 2007 roku, we wrześniu, Kaśkota znaleźliśmy całego w jej wymiocinach, moczu, miękką, przelewającą się przez ręce.
Diagnoza była wyrokiem - nerki przestały funkcjonować.
Tak naprawdę do dziś nie przebolałam jej straty, w moim serduchu zawsze pozostała ta pręgowana mordka, która zawsze wyczuwała moje humory - i kiedy jej najbardziej potrzebowałam, wskakiwała na kolana i ocierała się noskiem o mokre policzki. I która była zazdrosna o mojego ówczesnego faceta

... I która nie znosiła, jak dotykałam jakiegokolwiek kota prócz niej.
O Kaśkocie mogłabym pisać jeszcze wiele...
Tinusia obecnie ma niecałe 6 lat. Została u rodziców. Tak po prawdzie, muszę się przyznać, że nie potrafiłam jej poświęcić tyle uwagi, ile potrzebowała, kiedy była mała. Przez to jednak jest bardziej przywiązana do rodziców. Niemniej od połowy mojego liceum zaczęłyśmy się lepiej dogadywać

. A teraz, jak mnie widzi raz na jakiś czas, to już w ogóle jest szał...
Tinuś:


Strasznie dużo mi tego wyszło

. Jeszcze trzy istotne istotki (haha, cóż za składnia

) przedstawię kiedy indziej.