Dziękuję wszystkim za wsparcie. Jakoś daję radę, chociaż dalej mi smutno. Maluchy są były trochę smutne bez Kadeta, ale teraz są o wiele żywsze niż przedtem, o wiele chętniej biegają i widać, że się cieszą. Nie ma ich kto już podszczypywać za tyłek... W klatce też spokojniej, Bestia i Jejuś bardzo się zżyły ze sobą przez ostatnie kilka dni. Powoli zaczynam szukać trzeciego kolegi - Kadet odszedł o wiele za szybko, w najmniej spodziewanym momencie, był moim pierwszym szczurem, który odszedł. Zadręczałam się, że to moja wina i może być w tym ziarnko prawdy, ale po prostu NIE MOGŁAM wiedzieć, że tak się stanie i niczego już nie odwrócę.
Tego dnia, kiedy miało być jajocięcię, bardzo się denerwowałam, mimo zapewnień, że wszystko będzie dobrze, chyba coś przeczuwałam. Zaniosłam go do lecznicy o 13 i miałam po niego przyjść o 15. Pani weterynarz mówiła, że do tego czasu powinien się obudzić. Powiedziałam, że jak się nie wybudzi to i tak mogę go wziąć i się nim zająć, jakby co. Powiedziała, że może tak być. O 15 poszłam do weta i popłakałam się jak zobaczyłam go takiego sztywnego i z otwartymi oczkami, bo był to dla mnie nowy widok - nigdy nie widziałam szczura pod narkozą. Praktykant mi go dał, owiniętego szmatkami, zakropił mu oczka i poleciałam z transporterem kupić termofor, żeby go ogrzewać.
Wróciłam do domu i cały czas siedziałam z nim na kolanach, leżał na termoforku i był przykryty szmatkami. Ciągle patrzyłam czy oddycha. Ok. 17:00 zaczął bardzo szybko i ciężko oddychać, aż przestał. Od razu zadzwoniłam zaryczana do praktykanta i zapytałam się co mam zrobić. Kazał mi szybko przyjść do lecznicy albo wpuszczać mu powietrze przez nos. (mam 5 minut na pieszo tam). Szybko go dałam do transportera i biegłam tam całą drogę. Jeszcze miałam nadzieję, że to moje przewrażliwienie, że oddycha tylko słabiej. Dobiegłam do weta i wpadłam w histerię jak go osłuchała i kazała podać sobie adrenalinę. Mimo walki jaką prowadziła wraz z praktykantami, niestety nie dali rady go uratować - po prostu jego serduszko przestało bić. Z czasem stwierdziłam, że bardzo brzydko postąpiłam - nie podziękowałam jej za ratowanie mu życia, ale byłam w takim stanie, że nie do końca wiedziałam co się ze mną dzieje. Wzięłam go ze sobą, takiego sztywnego, do domu i jeszcze z nim siedziałam przez jakiś czas. Potem pochowałam go w bezpiecznym miejscu (obok domu mam łąki i las) i postawiłam w tym miejscu duży biały kamień.
I tyle. Ale nie ma co teraz rozpamiętywać i wywlekać smuty, bo nie opiszę tego jak się czułam. Skupiłam się na tym, że mam jeszcze dwie mordki do kochania i dbania, mam nadzieję, że za jakiś czas dołączy do nich trzecia. Kadet był niedobrym szczurem dla swojego stada, ale dla mnie był kochanym miziakiem, iskającym delikatnie w paluszek, podgryzającym ucho, jednocześnie trochę lękliwym. Będę za Nim tęsknić.
Z lepszych wiadomości: Bestia i Jejuś dobrze się trzymają, ostatnio mogły latać po całym domu i jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tak machały tymi dupkami swoimi z radości.

Bestia dzisiaj pierwszy raz drzemał na kolanach mojego TŻ, był to najbardziej uroczy widok jaki do tej pory widziałam - moje dwa kochane miziaki razem.

Jejuś dzisiaj sobie przeciął łapkę, prawdopodobnie o kawałek listwy i nie wiem czy mam iść z tym do weterynarza czy nie. :/ Na razie przemywam mu to rivanolem, skoro rana Kadeta (kiedy Bestia go użarł) nie wymagała szycia, to łapka chyba tym bardziej, co? Porcja zdjęć:
(od razu przepraszam za brak miniaturek ale nie wiem jak się takie wstawia

)
