Ech... zbieram się cały dzień, żeby napisać, nie do końca wiem co, nie chcę zalać smutnym elaboratem, bo się rozkleję, bo i tak żadna pisanina nawet w połowie nie wyrazi...
Ale muszę się wygadać, komu, jak nie Wam...
Nie mieści mi się w głowie to, co się stało, w żaden sposób. Kiedy Kluseczka przedwczoraj przestała się wypróżniać, a brzuszek się powiększał, wiedziałam, że to nie łapki, nie przysadka, że dzieje się coś bardzo złego. Michał zabrał ją do lekarza, zrobili RTG i wyszło, co wyszło. Krąg po prostu zniknął bez śladu. Nie od urazu, nie od nowotworu, nie ma żadnych śladów wskazujących, że coś się tam działo. Kluseczka zaczęła tracić władzę nie tylko w nóżkach, ale w całej tylnej połowie ciała. Nic nie dało się już dla niej zrobić, poza oszczędzeniem jej umierania w męczarniach. W chwili, kiedy wiedziona cieniem nadziei szukałam dla dziewczyn niskiej klatki, zadzwonił Michał, ale nie był w stanie mi powiedzieć. Ściągnęłam szefową do pracy i popędziłam do domu, żebyśmy mogli spędzić jeszcze kilka chwil u siebie, a potem pojechać na ostatnią wizytę, nie było na co czekać. Do końca miała apetyt, tuż przed wyjściem dałam jej ulubionego wafelka. Jednak czuła się już nie najlepiej, a może po prostu czuła, gdzie jedziemy. Kiedy siedzieliśmy w poczekalni, jak nigdy leżała spokojnie przytulona całym ciałkiem na moich kolanach, domagając się głaskania i niepokojąc, kiedy zabierałam rękę choć na sekundę. Ona nieczęsto się tuliła, a tak mocno tylko w ważnych chwilach, 2 razy w swoim życiu. Przed wejściem umyła się, na ile dała radę i nadszedł czas
Po znieczuleniu zechciała na ręce do Michała, przytuliła się, a potem doktor zrobiła ostatni zastrzyk, pogłaskała naszą łysinkę, a my wyszliśmy w sercami w strzępach. To straszne patrzeć na umieranie, ale nie mogłabym wyjść i zostawić w takiej chwili.
Nie daliśmy rady pochować jej gdzieś tam, w przypadkowym polu, które sami widzieliśmy pierwszy raz, znalazł się dla kącik w lepszym miejscu.
Jak mam się pozbierać?
Gdzie nie spojrzę, tam coś jest, szmatka, kocyk, duna, której nie mam siły umyć. Dziś rano, wychodząc do pracy, jak co dzień otworzyłam klatkę pomiziać śpiące w norce baby i odruchowo szukałam ciepłej łysoliny
Zupełnie nie byłam na to gotowa, nie chorowała od dłuższego czasu, guzki przestały się pojawiać, czekaliśmy na jej 2 urodziny za 2 miesiące. W niedzielę jeszcze normalnie brykała i nagle... niespełna 3 dni i nie ma naszej cudnej hrabianki
Stado wyczuło wcześniej, dziewczyny wiedziały, zanim coś widocznego dla nas się wydarzyło. Od soboty nie były sobą, pisałam. Przykro mi, że nie miał kto jej utulić w chorobie, dziewczyny unikały jej wylęknione, tylko Czarnuś przez chwilę przytuliła, kiedy przedwczoraj położyłam ją w igloo na moim biurku, ale nie było nikogo poza nami, kto byłby z nią cały czas. Może nie chciały sprawić bólu, nie wiem... nadal są nieswoje, nie biegają, wystraszone, patrzą gdzieś przed siebie i nie wychodzą dalej, niż na nasze biurka. Liw od wczoraj szuka, obwąchuje wszystkie rzeczy, na których jest zapach, wczoraj szukała nawet pod moim swetrem, biegała jak w amoku.
Nie wiem, co ze sobą zrobić
Liwcia się pochorowała. Dopiero pisałam, że nigdy chyba ani kichnięcia... a tu masz, wydaje przedziwne dźwięki (rzadko i krótko), coś, jakby skrzypienie... myślałam, że któraś przesunęła sputnik po biurku i zazgrzytało, ale nie. Doktor coś wysłuchał i maluch dostała antybiotyk. Oby to nic poważnego... Trzymajcie kciuki moje dziewczyny, za Liwię, i za nas też