olaboga! Inny smak gerberka wywołał u Drobnoustrojów (zwykle sceptycznych do wszelkich pokarmów miękkich) istny szał. Wirus zabrał się za niego tak, że uszy mu się trzęsą. Dziś spróbujemy nie męczyć zwierza - i podamy mu na miseczce. Mam nadzieję, że skonsumuje.
Terapia odnosi skutki. Bałam się, że nie - w sobotę nie widziałam poprawy (podając mu od czwartku wieczór). Stwierdziłam - poczekam, w poniedziałek najwyżej się przejdę. Ale i wczoraj, i dziś jest zauważalna poprawa. Kicha sobie, ale raz na godzinę - dwie, a nie minutę - dwie. Puściłam go nawet wczoraj z chłopakami. Śpi więcej, niż oni, a kiedy stoi obok Wąglika, to aż go szkoda - zrobił się chudy, futerko ma dłuższe, jakieś bardziej zmierzwione, nie tak gładko przylegające do ciałka... nastroszone tam, gdzie zrobiła mu się martwica po zastrzykach z enro. (nie tam, gdzie ja podawałam *proud* tylko tam, gdzie ta *ekhem* praktykantka. Po moich dwóch pierwszych zastrzykach ma strupek (steryd i pierwsza dawka enro), ale po kolejnych już nie miał)
Byłam w weekend w domu babci, koło Paczkowa. Wzięłam ze sobą Wirusa, który mimo aktów przemocy, wcale obrażony nie jest. Ba, ilekroć mnie widzi, leci do mnie w te pędy - może to przez ta izolację się tak przyzwyczaił... W każdym razie, mały się nazwiedzał. Przytulony mi do karku, w rękawie - jeśli miałam koszulę, bądź za dekoltem

jeśli nie. I wystawiał tylko nochal. Potwierdził tez teorię, że szczury lubią mojego brata (ze wzajemnością

) - podobało mu się, jak go miział. Podobnie jak Speedy'emu, który dzikus jest największy, jeśli o ludzi chodzi.
Kiedy wróciłam, widok był rozczulający - cztery szczurze brzuszki na kratach, przepychające się noski w kierunku ludzkiej ręki... Nie rozpakowywałam się nawet, tylko puściłam stwory. A jak na chwile przysiadłam obok, wszystkie, co do jednego, wlazły mi na kolana. Trochę im ciasno było...
Rodzice pożyczyli mi aparat - yay! Będą więc zdjęcia. Tylko kabla nie dali, a mój lapek nie ma czytnika kart. Będę więc męczyć współlokatorkę i tahti zapewne co jakiś czas. A że zdjęć ja milion robię, jak mogę... niedługo pewno obfocę każdego z chłopaków z osobna.
A póki co - wspomnę o koszach.
Parę lat temu, w moim rodzinnym Raciborzu, nazwa "koszatniczka" mówiła równie wiele, co "receptor TCR", czyli nic. Dopiero za jakiś rok stały się one modne... I wtedy w moim ulubionym zoologiku (bardzo sympatyczni sprzedawcy, w miarę niezłe warunki...) pojawił się zwierzak siostrzenicy sprzedawczyni. Gryzł się z kolegą. Przyniesiony w pojemniczku po kefirze, takież imię otrzymał.
Wylądował w moich, kompletnie nieznających się łapkach

.

Kef życia łatwego nie miał. Teraz wiem - w za małej klatce, sam, nieodpowiednio żywiony... Na szczęście - jego nieustanne piłowanie o kraty (oraz, co gorsza, szarpanie ich, sąsiedzi się pytali, czy to rury...) oraz chęć brata spowodowały, że wywędrował do Krakowa. A tam brat sprawił mu ogromne terrarium, przykryte z góry siatką, z konarami do wspinania... I zupełnie inny kosz. Na dodatek sprawił mu dwie koleżanki. Na początku były odseparowane, ale blokady wszelakie sforsowały błyskawicznie.


Fumi i Nika na początku były za małe. A potem Kef za stary. I nigdy nie doszło do wysypu małych kefirzątek, mimo iż przebywały razem.
Kefir kochał być drapany pod paszką i bródką. Nastawiał się wtedy, mrużąc oczy z zadowolenia. Fumi uwielbiała eksplorować wszystko, na człowieka wskakiwała bez wahania. Nika była najbardziej dzika i nigdy do ludzi nie chciała za bardzo. Pierwsza też odeszła za Tęczowy Most, mimo iż od Kefira była młodsza o 3-4 lata. W sumie nie wiem czemu. Później Kefir - ślepy już, naprawdę staaary (przebił średnią wieku koszów o sporo), z cukrzycą...

Fumi, kochane pynio, dostała dwie koleżanki, Normę i Pyzę, ale długo nie pożyła. Od śmierci Kefa strasznie przygasła. Zostały Norma i Pyza, brat jednak stał się dzieciaty i nie ma niestety czasu na oswajanie ich... Są zadbane, ale dzikie. Tylko jedna z nich (nawet nie wiem, która jest która... o_O) jest bardziej pro-ludzka, ale raczej wykorzystuje ich jako windę...