Był dziś u mnie ksiądz "po kolędzie"...
Jestem...delikatnie mówiąc...zniesmaczona...
Jak to zwykle,po modlitwie,posadziłam sobie dzieci na kolanach i czekamy na wesołą,pozytywną pogadankę.
A tu ZONK...
Młody ksiądz,zamiast popytać o życie rodzinne,pochwalić synka za wyuczone "Ojcze Nasz",zapytać,a czemu to męża nie ma......gapił się we mnie jak sroka w kość...

Nic prawie nie mówił,tylko zamiast szukać świętych obrazków na ścianach,gapił się na mnie...Miałam wrażenie,że za chwilę wyciągnie chusteczkę,żeby zetrzeć ociekającą ślinę...SICK!!!Aż mi się głupio robiło!Gdyby to nie był ksiądz,pomyślałabym sobie,że...coś ode mnie chce...Ale przecież to ksiądz był,no!!!A tak się patrzył,jakby miał ochotę...sutannę zrzucić i zaśpiewać "Łaaajemsijeej"...
I jeszcze idąc do sąsiadów na górę,zostawił płaszcz na oparciu krzesła..."Wrócę jeszcze,dobrze?Po płaszcz!"...
Zawsze przeważnie to dzieci zapamiętują wizytę księdza w domu i pamiętają do kolejnego roku,a tym razem synek tylko spytał "Mamusiu,a dlaczego ten ksiondz nie rozmawiał ze mną?Przeciez mieliśmy pogadać!I miał oblazek dać dla taty,a nie dał..."...
I weź tu patrz na księdza,jak na autorytet dla siebie i dla dzieci...