8 godzin
: pn mar 15, 2004 1:15 pm
Mota była moim trzecim szczurkiem...mimo,że była ze mną tylko 1,5 roku zdążyłyśmy utworzyć mnóstwo wspólnych rytuałów...np.:każdego wieczora po pościeleniu łóżka otwierałam górne drzwiczki klatki i czytając książke czekałam ,aż wyjdzie i wskoczy mi na piersi i będzie ją "czytać" razem ze mną.kiedy tylko byłam w domu otwierałam jej klatke i pozwalałam chodzić gdzie tylko chciała(chociaż mój mały leniuszek ograniczał się do łóżka i klatki-ale to już był jej wybór)każdego dnia na powitanie wylizywała w całości moje obydwie dłonie ,żebym była taka czyściutka jak ona-bo to była prawdziwa kobietka:nigdy nie musiałam dbać o jej pazurki i ząbki-co wieczór sama je obgryzała i piłowała na orzeszku włoskim ,który jej od czasu do czasu wrzucałam...moja mysia nigdy nie zrobiła siusiu ani kupki na żaden mebel poza jej własną klateczką i jak każda baba uwielbiała prase kobiecą,pare razy próbowała nawet zaciągnąć w całości cosmopolitan do swojego domku...była bardzo spokojna,delikatna i ...kobieca...i właśnie ta kobiecoś ją zabiła...
tego dnia otworzyłam drzwiczki jak zwykle ale ona tylko zwinęła sie w ciaśniejszy kłębuszek ...co za spioch,pomyślałam,ale dałam jej spokuj w końcu dosyć często przesypiała całe dnie żeby buszować ze mną do 3 w nocy.koło 24:00 wróciłam do domu z jakiejś nie specjalnie ciekawej imprezy i odtworzyłam górne drzwiczki klatki(chciałam pościelic łożko i "poczytać" w jej towarzystwie.wyszłam do kuchni po kawałek serka i kanapki a kiedy wróciłam do pokoju motusia ze zmierzwionym ,wilgotnym futerkiem poczłapała do krawędzi łóżka i spojrzała na mnie mętnym wzrokiem.chwyciłam ją w ręke a ona była prawie zupełnie bezwładna,nie wiedziałam co sie dzieje i zaczęłam ja oglądać ze wszystkich stron...okazało się ,że cały brzuszek ma umazany krwią który wydobywa się z jej...no właśnie ...nie byłam w stanie nawet ustalić czy z odbytu czy z pochwy...wpadłam w histerie pobiegłam powiedzieć o tym rodzicom i chłopakowi ,który własnie miał jechać do domu...kiedy weszliśmy do pokoju moteńka leżała na kupce mrożonych truskawek taką miała gorączke...myślałam ,że zjadła coś ostrego przez moją nieuwage i teraz to coś niszczy jej maleńkie ,szczuraskowe jelitka.jednak o 24 w sobote niewiele mogłam zrobić i musiałam czekać do rana.jeszcze nigdy tak nie płakałam,a takiej nocy nie życze nikomu,nawet najgorszemu wrogowi.wprawdzie wszyscy próbowali mnie uspokoić ale na niewiele się to zdało.próbowałam nawet zasnąć ale budziły mnie koszmary,jeden z nich sprawił ,że obudziłam się z płaczem śniło mi się ,że motka wyszła z klatki i weszła na moją rekę budząc mnie lizaniem po palcach,kiedy we śnie otorzyłam oczy cała dłon mialam we krwi.to było najgorsze ,bezsilne,przepełnione strachem i poczuciem winy 8 godzin w moim życiu.o 7 rano ja i mój chlopak wyszliśmy z nią do weterynarza ,pod lecznicą prawie zemdlałam,przyjęcia zaczeły się o 8 i o 8 dowiedziałam sie że mychunia jest w stanie agonalnym ,że to jakieś sprawy kobiece i że dokładnie to nie wiadomo co jej jest,ale właściwie ma minimalne szanse.Lekarze myśleli ,że ona roni ciąże...tylko że ona nigdy nie miała samca...mimo to postanowili ja leczyć ...dali jej jakieś zastrzyki na wzmocnienie i przeciwko krwawieniu,na drugi dzień miałam przyjść do kontroli i aby podjąć decyzje co do operacji...moje maleństwo było tak zimne,że lekarz kazał ją trzymać pod kaloryferem.dwie godziny póżniej już nie żyła...gdy zaczęły się przedśmiertne drgawki uciekłam z pokoju,jednak mój chłopak,był z nią do ostatniej chwili i głaskał ja przez cały czas za uszkiem...tak jak lubiła najbardziej...po wszystkim przytulił mnie i pocałował w czoło i widziałam ,że jemu tez jest bardzo żle i krecą sie łzy w oku.to wszystko miało miejsce 7 marca w przed dzien dnia kobiet-moja mała kobietka nie dożyła swojego swieta...dzisiaj wciąż jeszcze bardzo trudno mi o tym pisać i wiem,że robie to bardzo chaotycznie...ale bardzo chciałam gdzieś pozostawić po niej ślad...nigdy nie przestane sobie wyrzucać,że nie zwróciłam uwagi na to ,że nie wyszła rano z klatkie,wtedy może była jeszcze dla niej szansa...
tego dnia otworzyłam drzwiczki jak zwykle ale ona tylko zwinęła sie w ciaśniejszy kłębuszek ...co za spioch,pomyślałam,ale dałam jej spokuj w końcu dosyć często przesypiała całe dnie żeby buszować ze mną do 3 w nocy.koło 24:00 wróciłam do domu z jakiejś nie specjalnie ciekawej imprezy i odtworzyłam górne drzwiczki klatki(chciałam pościelic łożko i "poczytać" w jej towarzystwie.wyszłam do kuchni po kawałek serka i kanapki a kiedy wróciłam do pokoju motusia ze zmierzwionym ,wilgotnym futerkiem poczłapała do krawędzi łóżka i spojrzała na mnie mętnym wzrokiem.chwyciłam ją w ręke a ona była prawie zupełnie bezwładna,nie wiedziałam co sie dzieje i zaczęłam ja oglądać ze wszystkich stron...okazało się ,że cały brzuszek ma umazany krwią który wydobywa się z jej...no właśnie ...nie byłam w stanie nawet ustalić czy z odbytu czy z pochwy...wpadłam w histerie pobiegłam powiedzieć o tym rodzicom i chłopakowi ,który własnie miał jechać do domu...kiedy weszliśmy do pokoju moteńka leżała na kupce mrożonych truskawek taką miała gorączke...myślałam ,że zjadła coś ostrego przez moją nieuwage i teraz to coś niszczy jej maleńkie ,szczuraskowe jelitka.jednak o 24 w sobote niewiele mogłam zrobić i musiałam czekać do rana.jeszcze nigdy tak nie płakałam,a takiej nocy nie życze nikomu,nawet najgorszemu wrogowi.wprawdzie wszyscy próbowali mnie uspokoić ale na niewiele się to zdało.próbowałam nawet zasnąć ale budziły mnie koszmary,jeden z nich sprawił ,że obudziłam się z płaczem śniło mi się ,że motka wyszła z klatki i weszła na moją rekę budząc mnie lizaniem po palcach,kiedy we śnie otorzyłam oczy cała dłon mialam we krwi.to było najgorsze ,bezsilne,przepełnione strachem i poczuciem winy 8 godzin w moim życiu.o 7 rano ja i mój chlopak wyszliśmy z nią do weterynarza ,pod lecznicą prawie zemdlałam,przyjęcia zaczeły się o 8 i o 8 dowiedziałam sie że mychunia jest w stanie agonalnym ,że to jakieś sprawy kobiece i że dokładnie to nie wiadomo co jej jest,ale właściwie ma minimalne szanse.Lekarze myśleli ,że ona roni ciąże...tylko że ona nigdy nie miała samca...mimo to postanowili ja leczyć ...dali jej jakieś zastrzyki na wzmocnienie i przeciwko krwawieniu,na drugi dzień miałam przyjść do kontroli i aby podjąć decyzje co do operacji...moje maleństwo było tak zimne,że lekarz kazał ją trzymać pod kaloryferem.dwie godziny póżniej już nie żyła...gdy zaczęły się przedśmiertne drgawki uciekłam z pokoju,jednak mój chłopak,był z nią do ostatniej chwili i głaskał ja przez cały czas za uszkiem...tak jak lubiła najbardziej...po wszystkim przytulił mnie i pocałował w czoło i widziałam ,że jemu tez jest bardzo żle i krecą sie łzy w oku.to wszystko miało miejsce 7 marca w przed dzien dnia kobiet-moja mała kobietka nie dożyła swojego swieta...dzisiaj wciąż jeszcze bardzo trudno mi o tym pisać i wiem,że robie to bardzo chaotycznie...ale bardzo chciałam gdzieś pozostawić po niej ślad...nigdy nie przestane sobie wyrzucać,że nie zwróciłam uwagi na to ,że nie wyszła rano z klatkie,wtedy może była jeszcze dla niej szansa...