Tesia - nie przeżyła operacji ;(
: pn lis 24, 2008 12:41 pm
Witam wszystkich,
Forum czytam już od dawna, ale nigdy nic nie pisałam. Nie miałam potrzeby. Dziś mam ogromną potrzebę podzielenia się z Wami tą historią...
Półtora roku temu adoptowalismy Telmę i Luise - były z interwencji TOZ'u (dostaliśmy je od Zjawy). Obie bardzo pokochaliśmy, każda miała swoj wspaniały charakter. Mówiliśmy: nasze małe córeczki...teraz mamy już tylko jedna córeczkę.
Tesia była "ciepłą kluchą" - w przeciwieństwie do Lusi, która jest ciekawską iskierką. Kiedy wracaliśmy do domu Tesia zawsze wychodziła z klatki nas witać. Przytulała się do ręki jak mały kotek.
Kiedy puszczaliśmy je, żeby biegały po pokoju Lusia miała zawsze setki pomysłów co zbroić - Tesia najchetniej nie oddalała się od nas dalej niż na 0,5 m. Nasz kochany przytulasek...
Teśka była chyba dwa razy wieksza od Lusi. Nie wiem czemu, ale poprostu miała skłonność do tycia. Była grubaskiem - to trzeba pwiedzieć otwarcie. Nie wiem dlaczego, bo jadły tyle samo. Chyba miała taką skłonność i już.
Pewnego dnia u Tesi pojawił się guz pod skórą w okolicy sutka. Juz wczesniej miewała stany zapalne, ale po dwóch-trzech dniach wszysko się wchłaniało. Ten jednak nie znikał, tylko rósł - i to szybko...
W środę (22.11) pojechałam z nią do Warszawy do dr Wojtyś. Na następny dzień umówiłysmy się na operacje. Pani Wojtyś namówiła mnie jeszcze na sterylizację "przy okazji". Pytałam czy to nie szkodzi, że ona jest taka grubiutka...usłyszałam tylko, że "nie pomoże, ale bedzie wszysko ok". Dowiedziałam się też, że w tej klinice nigdy się nie zdażyło, żeby zwierzak nie przeżył operacji - więc nie ma się czego bać.
Miałam cholera złe przeczucia! Nie chciałam tam jechać! Rano się z nią bawiła i aż mnie coś w środku ściskało. Byłam przy conajmniej 10 operacjach kotów i psów, zawsze wiedziałam, że to jest słuszne, że wszystko będzie ok...nie tym razem.
Tesie zabraliśmy z lecznicy ok. 16, wybudzoną lecz troche zakręconą - jak to po narkozie.
Po godzinie dojazdu do domu (mieszkamy pod Sochaczewem) też wszystko było ok.
Długo się kręciła, była niespokojna. Piła trochę wody - wszysko tak, jak mówiła W.
Koło godziny 21 straciła przytomność. Zupełnie się wyłaczyła. Panika, płacz, szukanie telefonów internecie, wasze awaryjne gg (jeszcze raz dziękuje Ani za pomoc). W konczu szybka decyzja o powrocie do Warszawy - na Bemowo. Dostała tam zastrzyk przeciwwstrząsowy, płyny. I została w inkubatorku pod tlenem. Jak się z nią żegnałam to już mrugała oczkami, ruszała wąsikami...już myślałam, że bedzie ok!
Rano telefon z lecznicy...odeszła o 4 nad ranem. Tragedia, łzy..i pytanie: dlaczego się na to wszystko zgodziłam? Dlaczego ją im oddałam i pozwoliłam...zabić? Nie mam pretensji do lekarzy...raczej sama do siebie. Żyłaby jeszcze może kilka miesięcy, szcześliwa, radosna...potem podjęli byśmy decyzje o eutanazji. A tak? Ostatnie chwile w bólu, w strachu, całkiem sama, wśród miałczących kotów i wyjących psów.
Z sekcji wynikło, że miała malutkie, zapadnięte płuca. Przyczyną śmierci był krwotok do płuc i uduszenie. Dlaczego? Nie wiadomo...ja tego pojąć nie umiem.
Nikomu nie życzę tego, co przeżyliśmy przez ostatnie kilka dni. Mogłabym pewnie piać i pisać o wszyskich szczegółach...ale chyba i tak już dość miejsca zajęłam. Chcę tylko jednego: zastanówcie się dobrze przed operacją szczura. Przygotujcie się na najgorsze. I nie ufajcie bezgranicznie nawet najlepszym lekarzom. Podobno to, że była grubaskiem, jednak bardzo źle wpłynęło na operacje (mówiąc bardzo ogólnie). Jeśli macie takiego szczuraska, zastanówcie się podwójnie!
A Lusia została sama. Jest taka smutna...prawie się nie rusza. Robię co mogę, żeby ją rozweselić, zająć czymś, dać coś pysznego do jedzenia (bo prawie nic nie chce jeść). Jeśli stracimy też ja...nawet nie chcę o tym myśleć.
Pragnę tu zapalić świecę za moją kochaną córeczkę. I od tej chwili pamiętać, tylko to, co dobre.
Forum czytam już od dawna, ale nigdy nic nie pisałam. Nie miałam potrzeby. Dziś mam ogromną potrzebę podzielenia się z Wami tą historią...
Półtora roku temu adoptowalismy Telmę i Luise - były z interwencji TOZ'u (dostaliśmy je od Zjawy). Obie bardzo pokochaliśmy, każda miała swoj wspaniały charakter. Mówiliśmy: nasze małe córeczki...teraz mamy już tylko jedna córeczkę.
Tesia była "ciepłą kluchą" - w przeciwieństwie do Lusi, która jest ciekawską iskierką. Kiedy wracaliśmy do domu Tesia zawsze wychodziła z klatki nas witać. Przytulała się do ręki jak mały kotek.
Kiedy puszczaliśmy je, żeby biegały po pokoju Lusia miała zawsze setki pomysłów co zbroić - Tesia najchetniej nie oddalała się od nas dalej niż na 0,5 m. Nasz kochany przytulasek...
Teśka była chyba dwa razy wieksza od Lusi. Nie wiem czemu, ale poprostu miała skłonność do tycia. Była grubaskiem - to trzeba pwiedzieć otwarcie. Nie wiem dlaczego, bo jadły tyle samo. Chyba miała taką skłonność i już.
Pewnego dnia u Tesi pojawił się guz pod skórą w okolicy sutka. Juz wczesniej miewała stany zapalne, ale po dwóch-trzech dniach wszysko się wchłaniało. Ten jednak nie znikał, tylko rósł - i to szybko...
W środę (22.11) pojechałam z nią do Warszawy do dr Wojtyś. Na następny dzień umówiłysmy się na operacje. Pani Wojtyś namówiła mnie jeszcze na sterylizację "przy okazji". Pytałam czy to nie szkodzi, że ona jest taka grubiutka...usłyszałam tylko, że "nie pomoże, ale bedzie wszysko ok". Dowiedziałam się też, że w tej klinice nigdy się nie zdażyło, żeby zwierzak nie przeżył operacji - więc nie ma się czego bać.
Miałam cholera złe przeczucia! Nie chciałam tam jechać! Rano się z nią bawiła i aż mnie coś w środku ściskało. Byłam przy conajmniej 10 operacjach kotów i psów, zawsze wiedziałam, że to jest słuszne, że wszystko będzie ok...nie tym razem.
Tesie zabraliśmy z lecznicy ok. 16, wybudzoną lecz troche zakręconą - jak to po narkozie.
Po godzinie dojazdu do domu (mieszkamy pod Sochaczewem) też wszystko było ok.
Długo się kręciła, była niespokojna. Piła trochę wody - wszysko tak, jak mówiła W.
Koło godziny 21 straciła przytomność. Zupełnie się wyłaczyła. Panika, płacz, szukanie telefonów internecie, wasze awaryjne gg (jeszcze raz dziękuje Ani za pomoc). W konczu szybka decyzja o powrocie do Warszawy - na Bemowo. Dostała tam zastrzyk przeciwwstrząsowy, płyny. I została w inkubatorku pod tlenem. Jak się z nią żegnałam to już mrugała oczkami, ruszała wąsikami...już myślałam, że bedzie ok!
Rano telefon z lecznicy...odeszła o 4 nad ranem. Tragedia, łzy..i pytanie: dlaczego się na to wszystko zgodziłam? Dlaczego ją im oddałam i pozwoliłam...zabić? Nie mam pretensji do lekarzy...raczej sama do siebie. Żyłaby jeszcze może kilka miesięcy, szcześliwa, radosna...potem podjęli byśmy decyzje o eutanazji. A tak? Ostatnie chwile w bólu, w strachu, całkiem sama, wśród miałczących kotów i wyjących psów.
Z sekcji wynikło, że miała malutkie, zapadnięte płuca. Przyczyną śmierci był krwotok do płuc i uduszenie. Dlaczego? Nie wiadomo...ja tego pojąć nie umiem.
Nikomu nie życzę tego, co przeżyliśmy przez ostatnie kilka dni. Mogłabym pewnie piać i pisać o wszyskich szczegółach...ale chyba i tak już dość miejsca zajęłam. Chcę tylko jednego: zastanówcie się dobrze przed operacją szczura. Przygotujcie się na najgorsze. I nie ufajcie bezgranicznie nawet najlepszym lekarzom. Podobno to, że była grubaskiem, jednak bardzo źle wpłynęło na operacje (mówiąc bardzo ogólnie). Jeśli macie takiego szczuraska, zastanówcie się podwójnie!
A Lusia została sama. Jest taka smutna...prawie się nie rusza. Robię co mogę, żeby ją rozweselić, zająć czymś, dać coś pysznego do jedzenia (bo prawie nic nie chce jeść). Jeśli stracimy też ja...nawet nie chcę o tym myśleć.
Pragnę tu zapalić świecę za moją kochaną córeczkę. I od tej chwili pamiętać, tylko to, co dobre.