proszę o pomoc dla Marshallinki!
: ndz mar 21, 2010 2:39 pm
Pisałam już na innym forum ale chyba nikt nie miał pojęcia co może być mojej dziewczynie.
W czwartkowy wieczór przekonałam się, że dziwne zachowanie u mojej niuni to nie zmęczenie, a początek okropnej choroby. Była dziwnie osowiała, spała na najniższym piętrze w swoich siuśkach, głową w kącie. Przewracała się przy próbie mycia, ciągle się czochrała, nie umiała trzymać jedzonka w dwóch łapkach. Miała odruchy jakby nagle coś ja upośledziło. Kichała, miała tj. czkawki. Była taka słaba, że musiałam ja karmić z ręki...chociaż nie chciała co było dziwnym objawem gdyż zawsze miała ogromny apetyt(pić też nie chciała i pierwszy raz w życiu zsiusiała się na mnie). Jej stan zdrowia pogorszył się dosłownie w kilka godzin. Szukałam dobrego weterynarza kilka godzin, aż znalazłam dr S. Galganek(z całego serca polecam, cudowne podejście do pacjenta i właściciela). Do lecznicy po wcześniejszym zatelefonowaniu udałam się w piątek przed 13. Marshunia była strasznie słaba i nie zwracała uwagi nawet na szczekanie psów czy kroki ludzi. Nic. Doktor przyjęła mnie dosyć szybko. Dokładnie zbadała szczurkę, brzuch, odruchy, zachowanie(osłuchała ją). Wstępna diagnoza nie brzmiała nawet w 1% optymistycznie: gruczolak przysadki mózgowej lub paraliż przez coś w kręgosłupie(nie pamiętam nazwy drugiej choroby). Poczułam się wtedy jakbym dostała młotem w głowę. Nogi mi się trzęsły. M dostała wtedy leki przeciwzapalne na wypadek gdyby było to zapalenie stawów lub obręczy kończyn górnych. Lek miał nazwę: TOLFEDYNA. Doktor powiedziała, że w ciągu dwóch godzin jej stan powinien się poprawić. Wyszłam z Alvet'u jak zombie. Całą drogę do domu powstrzymywałam łzy. Nie wierzyłam, że to się przytrafiło mojej niuni. Przypominałam sobie wtedy jak przyniosłam ją do domu i była taka maleńka, jak ją karmiłam, pierwszy raz wzięłam na ręce. Jak o 4 w nocy wstawałyśmy żeby zdążyć na pociąg do domu w sobotę. Jak 4 godziny siedziała w moim dekolcie i słodko spała. Jak patrzyła na mnie swoimi ciemnymi oczkami i dawała mi całusy w nos i usta...kiedy aportowała korek od butelki. Była do mnie przywiązana jak pies, a ja nie wyobrażałam sobie, że kiedyś to się skończy. Przygarnęłam ją w najgorszym momencie mojej życia, a ona dzięki swojemu przywiązaniu naprawdę sprawiła, że poczułam się potrzebna. Miałam się kim opiekować.
Tego samego dnia, kiedy odbyła się wizyta u weterynarza zadzwoniłam do doktor bo nie zauważyłam poprawy.Marshunia stała przy misce jak pies na rostawionych nogach. Było ok. godziny 22. Pani doktor zapytała czy mam możliwość dojazdu do lecznicy. Obdzwoniłam wszystkich znajomych aż jeden z kolegów(z autem) zgodził się mnie zawieźć. Na miejscu M dostała kroplówkę, sterydy 6-cio dniowe, witaminy z grupy B i coś jeszcze(Enrobioflox, Deksametazon, Combivit, NaCl oraz do jedzenia bomba kaloryczna Convalescent support). Następnego dnia, czyli w sobotę o 14:30, miałam stawić się na kontrolę. W sobotę rano Marshallina zachowywała się dawniej. Kiedy rano podniosłam głowę z łóżka ona wyszła ze swojego hamaka i podeszła do kratek aby się przywitać. Wróciły jej siły, chciała się nawet bawić, zaczęła trzymać jedzonko w dwóch łapkach, wrócił apetyt. Bardzo szybko zareagowała na leki. Zbyt szybo aby można było teraz mówić o guzie. Wstępnie to wykluczyłyśmy. Pani doktor powiedziała w sobotę, że to zupełnie inny szczur. Była żywa, ciekawska, taka stara Marshallinka. Dostała jeszcze jedną dawkę leków, na które dobrze reagowała (Depedin, Enrobioflox, Tolfedyna) oraz leki do przyjęcia o czwartej w nocy Enrobioflox 1/4 tabletki jeden raz dziennie i gdyby była osowiała Tolfedyna 1/3 tabletki 1x dziennie. Budzik zadzwonił za 3:55. Wstałam i poszłam po lek rozpuszczony w tym mleku, które wcześniej dała mi pani doktor. M była bardzo ruchliwa, od razu podeszła do drzwiczek klatki. Chętnie zjadła mleko, które podawałam jej ze strzykawki. Zjadła też kawałek ogórka. Ukochałam moje dwie szczury na dobranoc. Położyłam się spać. Wstałam dzisiaj rano i M jest znowu osowiała. Już nie wyszła z hamaka kiedy wstałam, nie chce za bardzo jeść. Znowu stoi na rozstawionych łapkach przy misce. teraz leży z hamaku. Wcześniej wyciągnęłam obie szczury na łóżko. Bawiłam się z nimi. Marshallina pozwiedzała trochę pokoju ale szybko do mnie wróciła, a później balansowała na skraju łóżka, w stronę klatki, dając mi do zrozumienia, że chce iść się położyć. Normalnie sama by do niej weszła ale wygląda na to, ze nie ma siły się wspinać. W rezultacie włożyłam ją do klatki.
...a teraz siedzę, klatka stoi obok łóżka, głaszczę M i zastanawiam się co mam o tym wszystkim myśleć. Zostałam wychowana w głębokiej miłości do zwierząt. W naszej rodzinie zwierzę to więcej niż członek rodziny. Czuję się strasznie, że nie mogę nic więcej zrobić. Dwa dni temu, kiedy perspektywa śmierci M była tak blisko nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie jestem już takim małym dzieckiem, mam 21 lat, a nie potrafię sobie wyobrazić abym miała kolejne zwierzę. Boję się też o Saschkę, koleżankę Marshalliny, która zostanie sama. Boję się, ze wraz z nią odejdzie wszystko co mi dała przez ten czas, w którym ze mną była.
Proszę was z całego serca. Czy ktoś ma pojęcie co może jej się dziać? Ma ktoś podobne doświadczenia? Jak się skończyły? Wiem, ze opiekę weterynaryjną mam świetną ale ciągle czuję, ze powinnam zrobić coś więcej. Byłam nawet gotowa jechać do Warszawy aby zrobić M tomografię ale pani doktor powiedziała, że chyba nikt nie odczytałby tego zdjęcia. Nie chcę nawet myśleć, że może jej zabraknąć.
W czwartkowy wieczór przekonałam się, że dziwne zachowanie u mojej niuni to nie zmęczenie, a początek okropnej choroby. Była dziwnie osowiała, spała na najniższym piętrze w swoich siuśkach, głową w kącie. Przewracała się przy próbie mycia, ciągle się czochrała, nie umiała trzymać jedzonka w dwóch łapkach. Miała odruchy jakby nagle coś ja upośledziło. Kichała, miała tj. czkawki. Była taka słaba, że musiałam ja karmić z ręki...chociaż nie chciała co było dziwnym objawem gdyż zawsze miała ogromny apetyt(pić też nie chciała i pierwszy raz w życiu zsiusiała się na mnie). Jej stan zdrowia pogorszył się dosłownie w kilka godzin. Szukałam dobrego weterynarza kilka godzin, aż znalazłam dr S. Galganek(z całego serca polecam, cudowne podejście do pacjenta i właściciela). Do lecznicy po wcześniejszym zatelefonowaniu udałam się w piątek przed 13. Marshunia była strasznie słaba i nie zwracała uwagi nawet na szczekanie psów czy kroki ludzi. Nic. Doktor przyjęła mnie dosyć szybko. Dokładnie zbadała szczurkę, brzuch, odruchy, zachowanie(osłuchała ją). Wstępna diagnoza nie brzmiała nawet w 1% optymistycznie: gruczolak przysadki mózgowej lub paraliż przez coś w kręgosłupie(nie pamiętam nazwy drugiej choroby). Poczułam się wtedy jakbym dostała młotem w głowę. Nogi mi się trzęsły. M dostała wtedy leki przeciwzapalne na wypadek gdyby było to zapalenie stawów lub obręczy kończyn górnych. Lek miał nazwę: TOLFEDYNA. Doktor powiedziała, że w ciągu dwóch godzin jej stan powinien się poprawić. Wyszłam z Alvet'u jak zombie. Całą drogę do domu powstrzymywałam łzy. Nie wierzyłam, że to się przytrafiło mojej niuni. Przypominałam sobie wtedy jak przyniosłam ją do domu i była taka maleńka, jak ją karmiłam, pierwszy raz wzięłam na ręce. Jak o 4 w nocy wstawałyśmy żeby zdążyć na pociąg do domu w sobotę. Jak 4 godziny siedziała w moim dekolcie i słodko spała. Jak patrzyła na mnie swoimi ciemnymi oczkami i dawała mi całusy w nos i usta...kiedy aportowała korek od butelki. Była do mnie przywiązana jak pies, a ja nie wyobrażałam sobie, że kiedyś to się skończy. Przygarnęłam ją w najgorszym momencie mojej życia, a ona dzięki swojemu przywiązaniu naprawdę sprawiła, że poczułam się potrzebna. Miałam się kim opiekować.
Tego samego dnia, kiedy odbyła się wizyta u weterynarza zadzwoniłam do doktor bo nie zauważyłam poprawy.Marshunia stała przy misce jak pies na rostawionych nogach. Było ok. godziny 22. Pani doktor zapytała czy mam możliwość dojazdu do lecznicy. Obdzwoniłam wszystkich znajomych aż jeden z kolegów(z autem) zgodził się mnie zawieźć. Na miejscu M dostała kroplówkę, sterydy 6-cio dniowe, witaminy z grupy B i coś jeszcze(Enrobioflox, Deksametazon, Combivit, NaCl oraz do jedzenia bomba kaloryczna Convalescent support). Następnego dnia, czyli w sobotę o 14:30, miałam stawić się na kontrolę. W sobotę rano Marshallina zachowywała się dawniej. Kiedy rano podniosłam głowę z łóżka ona wyszła ze swojego hamaka i podeszła do kratek aby się przywitać. Wróciły jej siły, chciała się nawet bawić, zaczęła trzymać jedzonko w dwóch łapkach, wrócił apetyt. Bardzo szybko zareagowała na leki. Zbyt szybo aby można było teraz mówić o guzie. Wstępnie to wykluczyłyśmy. Pani doktor powiedziała w sobotę, że to zupełnie inny szczur. Była żywa, ciekawska, taka stara Marshallinka. Dostała jeszcze jedną dawkę leków, na które dobrze reagowała (Depedin, Enrobioflox, Tolfedyna) oraz leki do przyjęcia o czwartej w nocy Enrobioflox 1/4 tabletki jeden raz dziennie i gdyby była osowiała Tolfedyna 1/3 tabletki 1x dziennie. Budzik zadzwonił za 3:55. Wstałam i poszłam po lek rozpuszczony w tym mleku, które wcześniej dała mi pani doktor. M była bardzo ruchliwa, od razu podeszła do drzwiczek klatki. Chętnie zjadła mleko, które podawałam jej ze strzykawki. Zjadła też kawałek ogórka. Ukochałam moje dwie szczury na dobranoc. Położyłam się spać. Wstałam dzisiaj rano i M jest znowu osowiała. Już nie wyszła z hamaka kiedy wstałam, nie chce za bardzo jeść. Znowu stoi na rozstawionych łapkach przy misce. teraz leży z hamaku. Wcześniej wyciągnęłam obie szczury na łóżko. Bawiłam się z nimi. Marshallina pozwiedzała trochę pokoju ale szybko do mnie wróciła, a później balansowała na skraju łóżka, w stronę klatki, dając mi do zrozumienia, że chce iść się położyć. Normalnie sama by do niej weszła ale wygląda na to, ze nie ma siły się wspinać. W rezultacie włożyłam ją do klatki.
...a teraz siedzę, klatka stoi obok łóżka, głaszczę M i zastanawiam się co mam o tym wszystkim myśleć. Zostałam wychowana w głębokiej miłości do zwierząt. W naszej rodzinie zwierzę to więcej niż członek rodziny. Czuję się strasznie, że nie mogę nic więcej zrobić. Dwa dni temu, kiedy perspektywa śmierci M była tak blisko nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie jestem już takim małym dzieckiem, mam 21 lat, a nie potrafię sobie wyobrazić abym miała kolejne zwierzę. Boję się też o Saschkę, koleżankę Marshalliny, która zostanie sama. Boję się, ze wraz z nią odejdzie wszystko co mi dała przez ten czas, w którym ze mną była.
Proszę was z całego serca. Czy ktoś ma pojęcie co może jej się dziać? Ma ktoś podobne doświadczenia? Jak się skończyły? Wiem, ze opiekę weterynaryjną mam świetną ale ciągle czuję, ze powinnam zrobić coś więcej. Byłam nawet gotowa jechać do Warszawy aby zrobić M tomografię ale pani doktor powiedziała, że chyba nikt nie odczytałby tego zdjęcia. Nie chcę nawet myśleć, że może jej zabraknąć.