maleńka trójca
: pt maja 20, 2011 8:23 pm
przybyli do mnie w czapce. maleńcy, chudziutcy i tak słabi, że nie ruszali się ze swoich miejsc. moi mali trzej panowie.
miałam dużo wiary. powoli zaczynałam szukać im przyszłych domków, choć ledwo poruszali się, kiwając na boki na chudych łapinkach. trzęsło nimi niczym w gorączce, ale garnęli się do moich rąk.
walczyłam o nie. gotowałam wodę do butelek, wymieniałam ciepłe szmatki i ręczniki, podgrzewałam mleko co dwie godziny przez całą dobę. po dwóch dniach koło wpół do drugiej w nocy, w porze karmienia, jak zwykle wyciągałam je po kolei. kiedy wzięłam na ręce trzeciego z nich, nie ruszał się. leżał bezwładnie i powoli oddychał. byłam z nim do samego końca.
tydzień później w godzinach popołudniowych odkopałam drugiego z ręczników. miał już sztywne ciałko.
został ostatni. najdroższy. mały husky, najchudszy z nich wszystkich, z największą wolą walki. obserwowałam, jak rośnie, jak uczy wspinać się po prętach, jak przechodzi na twarde jedzonko. biegł do mnie z radością za każdym razem, kiedy podeszłam do klatki, wbiegał do rękawa i tam zasypiał. patrzyłam, jak rośnie mu brzuszek, jak coraz pewniej stąpa, jak coraz szerzej otwiera oczęta. potem było trochę problemów, zaczął łysieć, ale wizyta u dobrego weterynarza nie wykazała żadnych problemów. mały był wspaniały i zdrowy - wszystko miało być dobrze. od dnia, kiedy przybył ze swoimi braćmi, zrobił się dwukrotnie dłuższy, szerszy i przepełniony magiczną energią.
przy nim też byłam do końca. kiedy już ledwo się ruszał. ogrzewałam, głaskałam, masowałam. walczył. skręcało nim na wszystkie strony. patrzyłam, jak maleńkie, ledwo widoczne serduszko pod cieniutką skórą bije coraz wolniej, liczyłam każdy oddech. wierzyłam do końca.
przeżył miesiąc i prawie dwa tygodnie.

dobranoc, moi maleńcy panowie.
miałam dużo wiary. powoli zaczynałam szukać im przyszłych domków, choć ledwo poruszali się, kiwając na boki na chudych łapinkach. trzęsło nimi niczym w gorączce, ale garnęli się do moich rąk.
walczyłam o nie. gotowałam wodę do butelek, wymieniałam ciepłe szmatki i ręczniki, podgrzewałam mleko co dwie godziny przez całą dobę. po dwóch dniach koło wpół do drugiej w nocy, w porze karmienia, jak zwykle wyciągałam je po kolei. kiedy wzięłam na ręce trzeciego z nich, nie ruszał się. leżał bezwładnie i powoli oddychał. byłam z nim do samego końca.
tydzień później w godzinach popołudniowych odkopałam drugiego z ręczników. miał już sztywne ciałko.
został ostatni. najdroższy. mały husky, najchudszy z nich wszystkich, z największą wolą walki. obserwowałam, jak rośnie, jak uczy wspinać się po prętach, jak przechodzi na twarde jedzonko. biegł do mnie z radością za każdym razem, kiedy podeszłam do klatki, wbiegał do rękawa i tam zasypiał. patrzyłam, jak rośnie mu brzuszek, jak coraz pewniej stąpa, jak coraz szerzej otwiera oczęta. potem było trochę problemów, zaczął łysieć, ale wizyta u dobrego weterynarza nie wykazała żadnych problemów. mały był wspaniały i zdrowy - wszystko miało być dobrze. od dnia, kiedy przybył ze swoimi braćmi, zrobił się dwukrotnie dłuższy, szerszy i przepełniony magiczną energią.
przy nim też byłam do końca. kiedy już ledwo się ruszał. ogrzewałam, głaskałam, masowałam. walczył. skręcało nim na wszystkie strony. patrzyłam, jak maleńkie, ledwo widoczne serduszko pod cieniutką skórą bije coraz wolniej, liczyłam każdy oddech. wierzyłam do końca.
przeżył miesiąc i prawie dwa tygodnie.

dobranoc, moi maleńcy panowie.