Minęło już sporo czasu od śmierci moich szczurzynek, ale tak jakoś mnie wzięło na to, aby napisać coś o nich właśnie dziś. Dziś wogóle mam straszliwie smutny dzień i jak tak popatrzyłam na zdjęcie Shaidi i Romci które stoi na biurku to płakałam. Dlaczego to wszystko musi być takie okropne? Bez sensu... człowiek przywiązuje się, zaprzyjaźnia ze zwierzakiem a on musi odejść... i nie ma odwrotu!
Wiecie... te szczurzyczki były najwspanialszymi jakie w życiu miałam...
Pamiętam pierwszy spacer z moją dwujeczką:
Było to na łące przed moim domem. Shaidi biegała za mną, a Romcia jak zwykle kręciła się w kółko i szukała niewiadomo czego. Później zabrałam je do ogrodu i posadziłam dwie na ławce. Dokładnie wszystko obwchały i jak to szczurkom bardzo szybko im się znudziła. Romcia zjechała po nodze ławeczki a Shaidi zeskoczyła. I wtedy przybiegł Filipek (też już nieżyjący jamniczek) i przeżyłam wtedy chyba największy stres w swoim dotychczasowym życiu- bo Filipek z chęcią schrupał by maleństwa...
Albo była taka śmieszna historia...
Shaidi na początku była Shadowsem, a Romcia Romeem (z tąd takie egzotyczne imiona
)! Którgoś dnia postanowiłam zapoznać moje "samce" z koleżanki samcem i ten jej samiec wskoczył na moje samce i... wszystko było jasne
Do ciąży nie doszło, ale trzebabyło wymyśleć nowe imiona
Ciągle po głowie chodzi mi jedna rzecz- śmierć...
Pierwsza umarła Romcia. Któregoś dnia zauwarzyłam że leży w kącie a jej marchewka jest zajadana przez Shaidi. Wzięłam ją na ręce- była bardzo wyczerpana i strasznie się trzęsła. Zmarniała tak przez noc. Obejrzałam ją całą i zobaczyłam że jej zęby są jakieś powykrzywiane! Zerwałam tatę z łóżka i pojechaliśmy do weterynarza. Okazało się że ząb się złamał i powoduje straszny ból i że wet nic nie zrobi bo to jest naturalna śmierć szczura- umiera kiedy mu się zęby zepsują. Powiedział jednak że da jej coś na uśmierzenie bólu i że jutro może spróbuwać wyrwać ząb jeśli dożyje. Pojechałam do domu, oddzieliłam Romcie aby miała spokój i dałam jej do jedzenia wafla (takiego zwykłego) z mlekiem. Romcia zjadła chętnie i poczuła się dużo lepiej. Czekałam przy niej do wieczora, aż zasnęłam. Rano strona z której był złamany ząb była cała napuchnięta a oko poprostu wyszło! Do weterynarza miałam iść na 12, ale poszłam wcześniej. Wyrwał szczurci zęba, a na oko dał krople. Ono jednak zeczęło gnić! W terarium (bo w nim podczas chroby była) śmierdziało padliną! Był to dzień imienin mojej babci i musiałam jechać do niej. Wróciłam po godzinie autobusem, a Romcia choć wcześniej wyglądała lepiej ledwo żyła... leżała wciśnięta w kąt terarium i widziałam tylko jakdelikatnie oddycha... wzięłam ją na rece, nie brzydziłam się jej oka i głaskałam. Ona patrzyła na mnie swoim drugim, na pół zamkniętym oczkiem i tak jakby prosiła "uratuj mnie". A ja? A ja płakałam, bo nie mogłam nic zrobić. Romcia ruszyła swoją tylnią łapką delikatnie i jak by zapłakała, ale serce przestało jej bić... to był koniec
Shaidi od śmierci Romci była osowiała, ale stopniowo to wszystko jej mijało. Chciała żyć, ale ciało jej nie pozwalało! Futerko zaczęło robić się z czarnego rude, a gdzieniegdzie pojawiły się siwe włosy. Spędzała ze mną cały czas kiedy byłam w domu. Często brałam ją na ręce i płakałam, a ona płakała na swój sposób za Romciom. Kiedy siedziała w klatce z innymi szczurami była smutna, choć tamte miały ją za autorytet i za nią przepadały- przytulały się, spały razem i ustępowały miejsca czy jedzenia. Ze mną zawsze była szczęśliwa- stawiała uszka i obwąchiwała wszystko na około, a oczy świeciły się jej jak dwie gwiazdki. Z biegiem czasu jak starzała się była coraz wolniejsza i taka zadumana: uszka nie były żwawo postawione, a oczka były tak jakby w połowie zamknięte i już nie było w nich tego blasku. Kiedy stawiałam ją gdziekolwiek (nawet w klatce) zaszywała się w kącie i siedziała tam smutno zerkając na wszystkich i nie ruszając się, nawet gdy inne szczurki zachęcały ją do zabawy. Dopiero gdy ją wyciągałam była taka wdzięczna i szczęśliwa, ale szybko zasypiała na moich rękach. W dzień w którym umarła był pamiętnym dniem: wszyscy w domu siedzieli zachipnotyzowani w telewizor- skoki narciarskie... A ja weszłam rano do pokoju i ujrzałam Shaidi przykrytą trocinami i obok niej siedziały inne szczurzyce, niektóre spały. Wpadłam w histerię, wyciągnęłam Shaidi z klatki, ale jeszcze żyła. Nie mogła się ruszać, wcale! Mrugała tylko jednym oczkiem i patrzyła na mnie. Cały dzień płakałam nad nią, a ona patrzyła na mnie i ciągle zmieniała temperaturę ciała: z ciepłej na zimną, z zimnej na ciepłą. Nie chciałam iść do weterynarza: nasz zaufany był na urlopie a pozostali tylko by mnie wyśmiali że przychodzę ze szczurem... nie chciałam tego. Wieczorem Shaidi wciąż leżała na moich rękach, już nie mrugała, ale czułam jej serce. Rozmawiałam z nią i zwierzałam się jak przyjaciółce... w końcu nią była... Wygieła się grzbietem do góry i ostatni raz mrugnęła patrząc mi prosto w oczy... serce przestało bić...
Przepraszam, że was tak zanudzam, ale mam nadzieję że mnie zrozumiecie...