No i wiecie co? Wiecie? Mieszkanie bez zwierząt to nie moja bajka, tak się po prostu nie da... Jest za pusto, za cicho, nikt nie rozrabia, nie przytula, nie plącze się pod nogami i nie wchodzi na głowę (również dosłownie

)... Tak, nie wytrzymałam. Na kolejne szczurze stado nie mogę sobie pozwolić ze względu na mocno już rozwiniętą alergię. Nawet przy samej Łysym objawy mi dokuczały. Jednak... Na koty nigdy nie reagowałam źle. Tak więc, jakiś tydzień temu adoptowaliśmy dwójkę rodzeństwa - młode, ale nie malutkie już kociaki

Czarne, takim podobno najciężej znaleźć dom (co ogromnie mnie zdziwiło, przecież czarne futerko jest cudowne!). Dwójkę, bo po przygodzie ze szczurami tym bardziej wiem, jak samotny może być zwierzak, gdy zostaje w domu sam, lub nawet wtedy, gdy nastaje noc. Początkowo rozważaliśmy kupno z hodowli, "dla mnie" łysola, a "dla chłopaka" długowłosego. Zwyciężyły jednak adopciaki, bo sumienie gryzłoby nas, gdybyśmy płacili tak ogromne sumy za sam wygląd zwierzaka, którego na dobrą sprawę i tak ktoś kupi, gdy, tymczasem, tak wiele "kundelków" nie może znaleźć właścicieli. Tak więc poszło dość szybko - zgłoszenie, ankieta, wizyta, w międzyczasie wyprawka, i proszę bardzo - kociaki znalazły się już u nas

Z początku trochę nieśmiałe, teraz powoli oswajają się i nabierają odwagi. Poznajcie Fiolkę (imię zostawiliśmy sprzed adopcji) i Bena (wcześniej Bratysława/Bratka):
Ona - spokojna, nieśmiała, domagająca się pieszczot czarnulka, która uśmiechając się ujawnia kiełki udając wampirka

On - wariat w białych skarpetkach (ale bez sandałów), szalejący za wszelkimi zabawkami, dzielnie broniący nas przed pluszowymi myszkami i stopami wystającymi w nocy spod kołdry
