w niedziele bylam na gieldzie zoologicznej... wypatrzylam w malenkiej brudnej klateczce ogoniaste puchate kuleczki... szczurzatka, bez zadnych watpliwosci... strasznie bylo mi ich zal... byl jeden bialy, jeden czarny, laciaty i sliczny srebrzysty husky... zapytalam, czy ten husky to samiczka... 'samiczka, samiczka, przeciez widze', odpowiedzial mi straszy pan robiac madra mine... a przeciez ja widze, ze to samiec... 'ale jest pan w stu procentach pewien, ze to samiczka?', pytam znowu... pan spojrzal jeszcze raz na biedne szare stworzonko - 'no samiczka! po co mialbym pania oszukiwac?'. nie mialam nawet ochoty sie z nim klocic... sprytnie zrobil, ze szybko posadzil mi malucha na rece - nie moglam wepchnac go z powrotem do tego pudelka... zaplacilam panu piec zlotych, ktore wyciagnelam rano od taty 'na bilet'... mialam isc po sliczna swinke morska na gwiazdkowy prezent dla przyjaciolki (dobrze przemyslany, zapewniam

od poczatku wiedzielam, ze nie robie madrze... nie mialam nawet klatki dla malucha... ze swinka zamieszkac nie mogl, bo i klatka niedobra i sama swinka zbyt ruchliwa... a pakowac takie male cos do klatki wielkiego faceta? to byly chwile grozy...



dzisiaj bylam z nimi u weterynarza... skaven znowu jest chory i balam sie, czy maly sie od niego nie zarazi... weterynarz obejrzal ich i powiedzial, zeby nie rozdzielac... potwierdzil tez, ze szczurzatko to chlopiec... na imie dalam mu diego... jast taki smieszny i ruchliwy... wszystkiego sie jeszcze boi, ale ciekawsko wystawia pyszczek z domku i ostroznie wypelza, zeby obejrzec moja reke... pierwszy raz mam takiego malego szczura... jest malutki nie tylko ze wzgledu na wiek, ale i na wielkosc - przy prawie polkilowym skavenie wyglada jak szara pchelka...
