Wczoraj:
Eman i Teo biegali po pokoju. Burton siedział w klatce: jedna ściana klatki przysunięta do mebli, dwie boczne obłożone opakowaniami ze ściółką tak, żeby ogony nawzajem nie mogły zrobić sobie krzywdy przez pręty. Góra i przednia ścianka klatki były odsłonięte.
Spokój. Zajęłam się tą wredną historią sztuki.
Nagle pisk.
Eman otworzył klatkę Burtona, nawzajem rzucili się na siebie, Eman zarobił dwa dziaby w plecy, a Burton dwa głębokie zacięcia za prawym uchem, po czym rzucił się z klatki prosto na łóżko - tam jest bezpiecznie bo byłam tam ja, niczego jeszcze nieświadoma. Burton wtulił się we mnie i tak został, trzęsąc się. Po chwili rozległ się straszny pisk, i jakaś szamotanina. Wstałam z łóżka, patrzę, a tu Teo i Eman w klatce Burtona gryzą się, a ściółka lata po całym pokoju. Wyciągnęłam Teuśka, wygłaskałam, wyciągnęłam wściekłego Emana, wsadziłam do jego klatki i dziab! Chwycił mnie zębiskami w miejsce między kciukiem a palcem wskazującym, i czekał, aż się ruszę. Ból był niesamowity - jak nigdy. Jednak nie szarpnął, tym samym nie rozcinając mi skóry. Zachowałam lewą dłoń w prawie nienaruszonym stanie.
Dzisiaj:
Posadziłam wszystkich trzech panów na wcześniej umyty fotel (tak tak, czyściłam materiał, żeby nie było niczym go czuć). Najpierw był spokój. Wszyscy trzej nie wiedzieli gdzie są, jak by tu z tego zejść i w ogóle co oni tu robią. Było ok. Nawet bardzo ok! Chłopcy tolerowali się, wąchali, chodzili obok siebie i nic - totalna zgoda.
















Potem nagle Eman rzucił się na Burtona, kłaki latały nad nimi, Burton rzucił się na mnie (skoczył na mnie z fotela - odległość około półtora metra), ze mnie rzucił się w stronę swojej klatki, wskoczył do "domku" i nie wystawił nawet nosa. Emana zdominowałam i zamknęłam w klatce.
Przecież Emanowi nie można już nic więcej uciąć =/