raz już byłam, na żywo - miło, czysto, prywatny gabinet, wszystko grało.
a po tamtej stronie.....
...........weszłam. lokal klasy Z, śmierdzący chlorem i jakimś grzybem, jakieś 30letnie brudnawe kafelki, w poczekalni! na podłodze i na ścianach, metalowe składane krzesełka, pusto, białe światło. wyglądało tak jakoś rzeźniowo.
byłam druga, przede mną pewna dziewczyna z którą pogadałam, okazało się, że też maluje, ale konie :] był jej chłopak, oni ogólnie weszli na usg, wyszli i ok.
a potem się naroiło personelu, latali we wszystkie strony, coś przetaczali, przesuwali, nosili, nawoływali się... usg robiło się przy wypiętej pupie [nie wiem czemu] przy otwartych drzwiach [drzwiach! to była taka zasłonka jak od prysznica!] i każdy kto chciał mógł zajrzeć jak ci robią usg

i w końcu weszłam. uparłam się, bo chyba ze 2 godziny czekałam.... i usiadłam na tej leżance co tam sobie stała dla badanych. a w pomieszczeniu była jeszcze jedna zasłonka, półprzejrzysta, jakiś metr ode mnie - i coś za nią. a że była jakaś dziurawa i niedbale zasłonięta, wszystko było widać.
za nią stały pionowo umieszczone ludzkie kadłuby bez nóg, martwe oczywiście, już pięknie powzdymane i sine. jednemu wyjmowali oczy i rozpiłowywali twarz. z oczodołów coś ciekło. śmierdziało paskudnie, taką jatką.... okazało się że dla oszczędności miejsca w gabinecie usg przeprowadza się sekcje.
miałam strasznego doła! aż mi ktoś podpowiedział, że mogę właściwie iść gdzie indziej zrobić to usg. to było odkrycie! zabrałam się i zwiałam stamtąd.
