Dzisiaj TŻ go znalazł zagrzebanego w ściółce. Nie zdradzał wcześniej żadnych objawów, ładnie oddychał, serduszko w normie, nie kichał, nie zalewał się porfirynką, nie wiem, co się stało.
Dopiero to do mnie powoli zaczęło docierać. Tak z opóźnieniem. Jakąś godzinę po tym, jak się dowiedziałam, zaczęłam szukać jakiejś świeczki, podgrzewacza chociaż, żeby mu zapalić na drogę, ale nie znalazłam, no i wtedy chyba mnie to tak jakoś uderzyło bardzo i w ryk... Że już mi nie zapulsuje oczkami i nie poszkrabię go za uchem.