Zniknęłam, niedawno wróciłam. Całe wakacje mieszkałam na wsi, bez netu. Przeprowadzka ze szczurzo-psim majdanem to był koszmar, ledwo się zmieściłam do samochodu. Dzieciory jakoś przeżyły tę moją fanaberię, Ejka albo spoważniała, albo jeszcze odsypia.
Ktoś kiedyś pytał o nasz wybieg na zewnątrz. Woliera trzyma się chyba trzeci rok, równie stabilna, co na początku. Stoi w fajnym miejscu, praktycznie cały czas zacienionym, obok wisi hamak, więc mogę być cały czas blisko.

Sardynkowa rodzinka w wolierze niemal cały czas eksploruje, Fenka, Elza i Heidi - zależnie od humoru, Muszka - na ile biedne nóżki pozwolą, a Mauryś nie wychodzi z koszyka wcale. W ramach rozrywki co jakiś czas zmieniam wystrój wybiegu, a posiłki podaję wprost na trawę, żeby dzieciaki musiały się wysilić i "zapolować" na ziarenka.
Marcinek nadal z nami jest, próbowałam go połączyć ze stadem, ale on nie jest łatwym przypadkiem, moje stado go nie znosi, a ja się go strasznie boję, więc efekty były marne. Mimo to, budzi we mnie ogromną sympatię i widzę, jak mąż mięknie gadając z nim. Lepiej mu będzie u kogoś, kto da mu stado, ale rozstać się ciężko (no i serio, trudno znaleźć miejsce dla zbója).
Ejka została najbardziej wiejskim z wiejskich psów: wstawała z kurami, była najczujniejszym stróżem obejścia, nauczyła się wyć do księżyca, uzupełniała sobie dietę mirabelkami i czeremchą prosto z drzewa.