Obudziłam się ze snu, jakim jest życie.
Czuję się, jakbym dostała czymś w głowę i nagle otworzyłyby mi się oczy. Czuję piękno otaczającego mnie świata, w pełnej krasie tego stwierdzenia. Nie chcę wpaść w tempo życia, któro jest jak narkotyk – bierze cię w swoje szpony i nie chce wypuścić. Szkoła, praca... Uczenie się o kompletnie bzdurnych rzeczach, gorączkowanie przed klasówką, spędzanie pół dnia w pracy której się nawet nie lubi. Po co? By przeżyć. Nie by żyć, a właśnie by przeżyć. Naprawdę sztuką jest w dzisiejszych czasach przejść przez życie żyjąc, a nie wegetując. Nie chcę się ocknąć w wieku 40 lat z myślą "cholera, co ja tak naprawdę w życiu osiągnęłam? Czy spełniłam swoje marzenia i pragnienia, czy czuję się szczęśliwa? Czy to jest życie jakiego chciałam?" Chcę pomagać innym, chcę się spełnić, cieszyć z burzy, deszczu, z tego że pożółkły liście... Ktoś się rodzi, ktoś umiera. Takie to wszystko mdłe.
Znacie to uczucie ukłucia rzeczywistości, poczucia śmieszności świata i ludzkich problemów, kiedy oglądacie program o bezdomnych czy nieuleczalnie chorych, albo gdy ktoś kogo znaliście umrze?
Ja się właśnie tak czuję. Świat kręci się dalej swoim rytmem, beze mnie, ja tylko stoję obok i obserwuję.
"Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat – ja wysiadam"
Ja już wysiadłam. Tak szczęśliwa nie byłam NIGDY w swoim siedemnastoletnim życiu.
Do pełnoletności zostało mi 5 msc. Niestety, przez ten czas mam prawny obowiązek nauki. Gdyby nie to, odpuściłabym sobie ten rok (do nauki zawsze można wrócić) i zapisała się na wolontariat do Caritasu i schroniska dla zwierząt. Czyli trzeba będzie odbimbać i od czasu do czasu pokazać się w szkole...
PS. Przepraszam że tak zanudzam, no ale po prostu musiałam się tym podzielić.
PPS. Tak, jestem w pełni trzeźwa.
![Wink ;)](./images/smilies/wink.gif)