Kilka tygodni temu znajoma wrzuciła mi ogłoszenie na tablicę. Mały kot, podrzucony pod jedną ze szczecińskich kamienic, uszkodzone tylne łapki, prośba o pomoc. Tylko, że w ogłoszeniu nie było ani adresu, ani kontaktu do osoby, która ogłoszenie zamieściła. Po paru dniach i uruchomieniu chyba wszystkich możliwych kontaktów, dostałam numer telefonu. Zadzwoniłam, jak zwykle chęć pomocy kończyła się na podaniu adresu i poinformowaniu czy kot nadal będzie na podwórku w dniu następnym. Sama nie wiem, czy liczyłam na coś więcej... Po trzech dniach kot się pojawił, dostałam telefon, mam być za pół godziny, bo później Pani będzie zajęta i nikt na podwórko mnie nie wpuści.
Pojechałam, kota złapałam, zabrałam do domu. Mały, czarny, dziki kot, łapki jak u żaby, wykrzywione na zewnątrz. Standardowo weterynarz, prześwietlenie, leki. Młody zaczął dochodzić do siebie, lepiej reagował na człowieka, z psami się bawił. Zaczęliśmy szukać domu. Przez cztery dni rozmawiałam z przyszłą opiekunką, przekonała mnie do siebie w 100%, ale nie powiedziałam jej wszystkiego. Chciałam mieć pewność, że chęć adopcji Młodego będzie podyktowana sercem, nie oczami. Bo moi drodzy, w między czasie okazało się, że jest to kot brytyjski, o bardzo rzadkim umaszczeniu, dymnym. W dodatku dziwnym zbiegiem okoliczności, hodowla, która rok temu miała kotkę o identycznym wyglądzie, miała również teraz kociaki. W tym samym wieku, co "mój" chłopczyk. Najprawdopodobniej w momencie zbliżania się terminu wydawania kociąt, hodowcy wpadli na genialny plan, żeby się problemu pozbyć. Przecież kociak z krzywymi łapkami nie świadczy dobrze o hodowli.
Gucio zamieszkał w nowym domu, z kilkoma innymi zwierzakami i kochającymi właścicielami. Jesteśmy w kontakcie cały czas, jak tylko przyjadę znowu do Szczecina, jesteśmy umówieni na spotkanie. Gucio to jeden z tych "tymczasów", co wydeptują sobie drogę do serca i zostawiają w nim wyjątkowo mocne ślady swoich łapek.
W nowym domu: