Była wymarzonym niebieściakiem. Imię Blusia wymyśliliśmy dla niej, zanim się urodziła. Gdy pojawiła się na świecie i już wiadomo było, że będzie z nami mieszkać, byliśmy przeszczęśliwi. Potem była chwila trwogi. Pociąg, którym przyjechała do Warszawy z Malborka, miał kilkugodzinne opóźnienie. Siedzieliśmy w samochodzie przy dworcu, z radia dowiedzieliśmy się, że ów pociąg zderzył się jakimś samochodem. Byliśmy przerażeni. Po kilku godzinach czekania usłyszeliśmy, że opóźniony pociąg podjeżdża na peron. Tam okazało się, że nie ma dla nas przesyłki. Konduktorzy wyjaśnili, że są pociągiem zastępczym, pierwotny utknął na trasie w jakiś polach. To, co wtedy przeżyliśmy, było po prostu horrorem. Biegaliśmy z jednej informacji do drugiej, by się czegoś dowiedzieć. Nikt nie wiedział, gdzie jest nasz pociąg i kiedy dojedzie. Płakałam jak bóbr. W końcu zguba się znalazła. Pudełko, w którym jechała, niemal wyrwaliśmy z rąk konduktora. Była, żyła, spała. Nawet nie była przestraszona.
Tak było prawie dwa lata temu. Potem był rok sielanki. Blusia była przekochanym urwisem, którego wszędzie było pełno. Bardzo żywiołowa i rozbiegana, miała mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale zawsze znalazła też chwilkę, by przyjść się z nami przywitać, pobawić, powygłupiać. Im była starsza, tym bardziej miziasta. Była też strasznym łakomczuchem, na spacerach ciągle kombinowała, co można ukraść do jedzenia. W grudniu 2007 roku zaczęła nam chorować, na początku stycznia 2008 zdiagnozowano chorobę serca. Od tamtej pory borykała się też z chronicznym nieżytem nosa. Katar miała nieustający, mniej lub bardziej inwazyjny, ale nieustający. Wszelkie stosowane leki nie pomagały lub pomagały tylko doraźnie. Robione dwa wymazy dały niejednoznaczne wyniki, nigdy tak naprawdę nie dowiedzieliśmy się, co było przyczyną tego kataru.
Jakby tego było mało, pojawiły się guzy. W grudniu 2007 jeden, pod pachą, drugi w lipcu 2008, z boku tylnej części ciała. Rosły coraz większe, ostatnio były już na tyle duże, że przeszkadzały w normalnym poruszaniu się.
Przez te 11 miesięcy chorób Blusia bardzo się ustatkowała i zżyła z nami. Mimo gnębiących ją niedomagań zachowała pogodę ducha i radość życia. To był szczur, który bardzo chciał żyć, to było widać na każdym kroku. Cierpliwie znosiła ciągłe zapuszczanie kropli i kolejne cud-terapie, mające wyleczyć ją z kataru. Dwa razy dziennie, o określonej porze, sama przychodziła do kuchni, żeby dostać smakołyk z lekiem nasercowym. Gdy czasami gdzieś się jej przysnęło lub zabałaganiło i przegapiła godzinę, wystarczyło zawołać „Bluśka, chodź na leka” I Bluśka szła na tego leka (tak, tak, na „leka”, nie na „lek”

Walczyła bardzo dzielnie. Nawet teraz, gdy już było bardzo źle.
Na początku tamtego tygodnia zaobserwowaliśmy kłopoty z oddychaniem, od środy szczura była na lekach rozszerzających oskrzela. Sobotni poranek należy uznać za początek stanu krytycznego. Doszło do obrzęku płuc, wspomaganie oddychania pod aparatem tlenowym na niewiele się zdało, leki nie działały.
Blusia poddała się dzisiaj o godzinie 11.10. W dzień moich urodzin. Prosiłam ją o to od soboty. Żeby się już nie męczyła, nie walczyła, bo mimo jej heroicznych wysiłków była już na przegranej pozycji. Ale ona czekała. Nie na swoje drugie urodziny, które obchodziłaby 14-ego, tylko na moje. Zrobiła mi prezent. I bardzo jej za to dziękuję. Że już się nie męczy, że nie zmusiła mnie do podjęcia decyzji, której od soboty nie umiałam podjąć. Bo jak poddać eutanazji szczura, który tak mocno walczy o życie?
Blusiawko, nawet nie wiesz, jak byłaś dla nas wyjątkowa.