Miszka ( 4mies.) [*]
: pn lut 23, 2009 9:13 am
Hej
Z bólem serca dołączam do grona użytkowników, którzy stracili swoje ogonki. Pozwolicie, że troszke się tu wypłaczę i opowiem wam krótką historię Miszki, która trwała zaledwie 4 miesiące. Ogon pojawił się u nas 11 grudnia 2008, pamiętam ten dzień jak dziś. Po długich poszukiwaniach kompana dla naszego- wtedy 4 miesięcznego Bobka - znależliśmy odpowiedniego szczurka w Wołominie, byliśmy wniebowzięci i pędziliśmy po niego jak na skrzydłach. Mały zdobył moje serce od pierwszego kontaktu, był radosnym, pogodnym, pełnym energii cudeńkiem. Co prawda obawialiśmy się, czy poradzimy sobie z połączeniem dwóch humorzastych samców, ale byliśmy pełni zapału do pracy. Nie wiem na ile to była nasza wina, a na ile wina testosteronu, w to już dziś nie wnikam, ale sztuka łączenia nie udała nam się. Po 2,5 mies. żmudnych prób zdecydowaliśmy się na kastrację. Zabieg odbył się wczoraj. Szczurasy zaczęły się wybudzać po prawie 4 godzinach, czym napędziły nam niezłego starcha, bo normalnie trwa to prawie o połowę krócej. Misza potrzebował nawet dodatkowej stymulacji, w postaci glukozy, po której dopiero zaczął się ruszać, wcześniej jego odruchy świadczące o przebudzaniu się były ledwo dostrzegalne. Powiem szczerze, że przeżyliśmy wczoraj kilka chwil grozy, bo stan malucha był dosyć poważny, a od zabiegu minęło już 5 godzin. W zasadzie to nie doszedł w pełni do siebie, bezwładnie pełzając zaczerpnął kilka łyków wody, czuwliśmy przy nim do 3 w nocy. Później niestety padliśmy ze zmęczenia. Stan małego był stabilny, ale pozostawiał wiele do życzenia, mało się ruszał, nie było w nim tej chęci do życia co zawsze miałam złe przeczucia. Nad ranem, ok godz. 9 kiedy się obudziliśmy z małym było dużo gorzej, miał wyraźne problemy z oddychaniem. Zebraliśmy się w pół godziny i popędziliśmy do weta, ale było już za późno, mały skonał na naszych rękach w gabinecie. Lekarka stwierdziła obrzęk płuc, co było jego przyczyną trudno stwierdzić... kurcze przeklinam dzień, w którym zdecydowałam się na tą kastarcję, gdyby nie to byłby teraz tu ze mną, pewnie by mnie zaczepiał podgryzał zachęcał do zabawy, jak to zwykle on.... a tak zostala po nim pustka w moim sercu w moim życiu, mam wrażenie, że razem z nim straciłam część siebie, już nigdy nie będzie mi towarzyszył w kuchni przy śniadaniu, nigdy nie będzie grzebał w koszu na śmieci, co było jego ulubioną rozrywką, już nigdy go nie przytulę, nie podrapię za uszkiem, ani po brzuszku... mam nadzieję, że wybaczy mi, że zafundowałam mu taki los, wiem, że to co piszę jest irracjonalne, ale w chwilach słabości chyba żaden człowiek nie myśli racjonalnie. Kochałam tego zwierzaka... Przepraszam cię Misza, śpij spokojnie [']
Z bólem serca dołączam do grona użytkowników, którzy stracili swoje ogonki. Pozwolicie, że troszke się tu wypłaczę i opowiem wam krótką historię Miszki, która trwała zaledwie 4 miesiące. Ogon pojawił się u nas 11 grudnia 2008, pamiętam ten dzień jak dziś. Po długich poszukiwaniach kompana dla naszego- wtedy 4 miesięcznego Bobka - znależliśmy odpowiedniego szczurka w Wołominie, byliśmy wniebowzięci i pędziliśmy po niego jak na skrzydłach. Mały zdobył moje serce od pierwszego kontaktu, był radosnym, pogodnym, pełnym energii cudeńkiem. Co prawda obawialiśmy się, czy poradzimy sobie z połączeniem dwóch humorzastych samców, ale byliśmy pełni zapału do pracy. Nie wiem na ile to była nasza wina, a na ile wina testosteronu, w to już dziś nie wnikam, ale sztuka łączenia nie udała nam się. Po 2,5 mies. żmudnych prób zdecydowaliśmy się na kastrację. Zabieg odbył się wczoraj. Szczurasy zaczęły się wybudzać po prawie 4 godzinach, czym napędziły nam niezłego starcha, bo normalnie trwa to prawie o połowę krócej. Misza potrzebował nawet dodatkowej stymulacji, w postaci glukozy, po której dopiero zaczął się ruszać, wcześniej jego odruchy świadczące o przebudzaniu się były ledwo dostrzegalne. Powiem szczerze, że przeżyliśmy wczoraj kilka chwil grozy, bo stan malucha był dosyć poważny, a od zabiegu minęło już 5 godzin. W zasadzie to nie doszedł w pełni do siebie, bezwładnie pełzając zaczerpnął kilka łyków wody, czuwliśmy przy nim do 3 w nocy. Później niestety padliśmy ze zmęczenia. Stan małego był stabilny, ale pozostawiał wiele do życzenia, mało się ruszał, nie było w nim tej chęci do życia co zawsze miałam złe przeczucia. Nad ranem, ok godz. 9 kiedy się obudziliśmy z małym było dużo gorzej, miał wyraźne problemy z oddychaniem. Zebraliśmy się w pół godziny i popędziliśmy do weta, ale było już za późno, mały skonał na naszych rękach w gabinecie. Lekarka stwierdziła obrzęk płuc, co było jego przyczyną trudno stwierdzić... kurcze przeklinam dzień, w którym zdecydowałam się na tą kastarcję, gdyby nie to byłby teraz tu ze mną, pewnie by mnie zaczepiał podgryzał zachęcał do zabawy, jak to zwykle on.... a tak zostala po nim pustka w moim sercu w moim życiu, mam wrażenie, że razem z nim straciłam część siebie, już nigdy nie będzie mi towarzyszył w kuchni przy śniadaniu, nigdy nie będzie grzebał w koszu na śmieci, co było jego ulubioną rozrywką, już nigdy go nie przytulę, nie podrapię za uszkiem, ani po brzuszku... mam nadzieję, że wybaczy mi, że zafundowałam mu taki los, wiem, że to co piszę jest irracjonalne, ale w chwilach słabości chyba żaden człowiek nie myśli racjonalnie. Kochałam tego zwierzaka... Przepraszam cię Misza, śpij spokojnie [']