No i mój najstarszy szczur poszedł sobie ode mnie. Przez ostatnie dwa dni był bardzo dziwny, powolny. Nie sądziłam, że będzie aż tak źle. Wczoraj, akurat kiedy nie mogłam pojechać z nim na nocny dyżur, bo czym i za co, kiedy jestem sama w domu, przestał chodzić. Przednie łapki sobie, tylne sobie, porfiryna na oczach i nosie, a ja bezradna. Od razu wróciła do mnie myśl o Myni, którą dokładnie z takim samym efektem wykończył guz przysadki, tylko że... ona dała nam czas, żeby sobie pomóc, a tutaj wszystko stało się zbyt szybko. Chciałam z Pączkiem rano jechać do medicavetu, żeby jeśli nie pomóc mu żyć, to pomóc mu odejść. Oszczędził mi tego, odszedł sam rano.
Był przez długi czas alfą, zawsze trochę nietykalskim, który lubił ustawiać szczury na zapas. Esteban był jego minionem, tylko on mógł go najdłużej iskać i w celu iskania wywracać na grzbiet, żeby obaj przyłapani na tym mieli później minę "ale to nie tak, jak myślisz!". Był moim drugim szczurem, jeszcze z czasów, kiedy byłam nieuświadomiona, że zoolog to zło wcielone - był towarzyszem dla Biszkopta, bo był smutny. Mały borsuk, tak się z niego śmiałam, kiedy był mały i jeszcze nie wyhaszczał. Za młodu panikarz, krzykacz i uciekinier, ale kiedy przyszło mu być alfą, dojrzał, uspokoił się i nawet wyciszył.
I już go nie ma...
