Wrocilam po weekendzie na stancje. Frodzia nie podbiegla do mnie jak zwykle. Myslalam, ze spi. Za jakis czas zaniepokoilam sie i ja wyjelam. Byla jakby ospala. Glaskalam ja, byla dziwnie spokojna, nagle zauwazylam, ze mam mokra reke, tam gdzie byl jej pyszczek... "ulewalo" jej sie, bo nie wymiotowala normalnie. Nie wiedzialam co jej jest, myslalam, ze sie zatrula, zostawilam ja w spokoju, dalam jej mleczka do jednej miseczki, wody do drugiej. W poniedzialek nie poszlam na wyklady, nie moglam. Frodzia gasla w oczach. Leciala przez rece, byla cala mokra, cieklo jej z pyszczka, nie jadla, nie pila. Rozpuscilam jej troche wegla i podalam zakraplaczem

nie pomoglo.
23 lutego 2004 roku, o godzinie 12:30 Frodzia wydala ostatni rozpaczliwy pisk i odeszla
Czulam sie okropnie, stracilam moje sloneczko. Towarzyszyla mi tylko przez poltora roku, ale byl to wyjatkowy czas. Mam nadzieje, ze jest teraz w szczurrzym raju i pozera tony biszkoptow. Nie rowumiem tylko co sie jej stalo, w sobote byla jeszcze normalna. Nie rozumiem, jak mogla zniknac tak niespodziewanie

i czemu nie moglam NIC zrobic

a moze moglam, tylko nie wiedzialam co? czemu taki stworek nie moze powiedziec co mu jest? co go boli? jak mu pomoc?!