
Przyznam szczerze, że wymęczył mnie smarkatek. Dzisiaj wieczorem bawił się przez godzinę i 45 minut (najwyżej na kilka sekund przystając, żeby coś obwąchać, umyć się lub przełknąć kilka łyków mleka dla niemowląt), a ja w tym czasie na sekundę nie mogłam spuścić go z oczu. Na razie ma do dyspozycji moje biurko i parapet, ale zanoszę go też do dużej klatki (która stoi obecnie nieużywana) lub do mieszkanka Minki (kiedy ona po jego biurku biega). Swoją drogą obydwie ciotki kapturzyce były dzisiaj w odwiedzinach. Muszę powiedzieć, że reagują na małego całkiem dobrze. Raczej go olewają, nie są szczególnie skore do sprowadzania go do parteru i nawet pozwalają się obwąchiwać. Mały jest nimi zachwycony. Łapie w rączki ich futra, trąca je noskiem i nawet próbuje ząbkami, jakby chciał sprawdzić, czy to się je... Dla niech nie jest to może szczyt przyjemności, ale najważniejsze, że nie są dla niego zagrożeniem. Póki jest młody, spokojnie będą mogli się spotykać.
Nie ma jeszcze dziesiątej, a ja już spać idę. Jutro wstaję o 6, żeby z małym posiedzieć godzinkę przed wyjściem do zoo. Prawdę mówiąc, to całkiem mi takie życie odpowiada. Wstaję z łóżka, zajmuję się szczurem, jadę do zoo, zajmuję się mnóstwem przeróżnych, cudownych zwierzaków, wracam do domu, zajmuję się własnymi zwierzakami (maluchem, dziewczynami i moimi jamniczkami) i znów do łóżka idę. Właściwie nie mam czasu na nic innego, ale nieszczególnie mi to przeszkadza. Wieczorem ledwo żyję, ale całkiem jestem z siebie zadowolona, bo mały koszmarek też w końcu się zmęczył, wrócił do klatki, zakopał się w swój ręczniczek i grzecznie (!) śpi.