w nocy z środy na czwartek zaczeła się w nocy dusić, walczyła o każdy oddech na moich rękach przez ponad dwie godziny, byłam przekonana że to już koniec, widziałam jak męczy się nie mogąc złapac tchu...
jednak problemy z oddychaniem skończyły się niemal tak samo nagle jak się zaczeły...
no może nie do kończa, Szajba od zawsze miała problemy z drogami oddechowymi...
zdałam sobie sprawę, że czekanie na kolejny taki atak jest bezsensowne, tym bardziej, że Szajbnieta już od kilku dni nie wchodziła na mietro, guz stwardniał przez co stał się jeszcze cięższy co bardzo utrudniało poruszanie i pojawił się na nim sączący olbrzymi naciek, a jej małe ciałko składało się już tylko z kości i skóry, zero mięśni zero tłuszczu...
tylko kurcze, ona tak bardzo, bardzo chciała żyć...
ciagle miała apetyt i ciągle pokazywała mi, że jeszcze nie chce umierać...
nawet u weterynarza po pierwszym zastrzyku mimo, cięzkiego guza u boku próbowała wyjsc z kuwetki i pozwiedzać trochę gabinet...
Jej małe serduszko okazało się wybitnie silne i za wszelką cenę nie chciało przestać bić...
Szajba walczyła o każdy oddech, gdy śmiertelna substancja w jej krwi zaczeła działac i mącić w jej małej główce, potrząsała nią energicznie jakby chciała rozjaśnić sobie umysł...
ciągle mam w pamięcu jej wielkie oczy wpatrujące się we mnie...
i mam wyrzuty sumienia, potworne, że może jednak decyzja nie była słuszna, że może jednak trzeba było z tym poczekać i nie umiem sobie wybrozić mojego życia bez niej....
mam nadzieję, że mi wybaczy....
![Obrazek](http://gangren.republika.pl/szajb.jpg)